piątek, 28 marca 2014

Gaijin paradise

Na początek przestroga - okazuje się, że dłuższy czas spędzony poza ojczyzną potrafi nieźle namieszać w głowie. I to także w poglądach na ważne sprawy. Takie jak RPG. Poniżej przedstawiam krótką ewolucję mojego poglądu na temat RPGów w języku angielskim.

Przed wyjazdem - "W życiu. Nie da się grać w obcym języku. To będzie rok bez RPGów..."
Miesiąc w Japonii - "Bo ci goście z Ameryki wspominali coś o odpaleniu kampanii i pomyślałam, że może..."
Pięć miesięcy w Japonii - "Guys, I'm gonna GM the next one. Not sure about the setting yet, but..."

Kampania, w którą gramy od paru miesięcy to horror story w małym, pustoszejącym miasteczku górniczym w Ameryce. Tajemnicze morderstwo młodej dziewczyny, klimat troszkę Twin Peaks'owy, ale im dalej w sesję tym bardziej się od niego oddalamy. Mistrzem Gry jest Hunter, student z Ameryki. Muszę przyznać, że sesje, w które tutaj gramy różnią się od tego, do czego jestem przyzwyczajona. Nie lubię i nigdy nie polubię grania w pełnym świetle, przy stole, bez muzyki, za to z akompaniamentem chrupania i otwierania puszek coli. Nie znoszę graczy, którzy podczas gry wyciągają smartfona, żeby przejrzeć wiadomości, nawet jeśli akurat nie uczestniczą w scenie. Nie przepadam też za grą nastawioną tylko na rozwikłanie zagadki i za tak wysokim poziomem metagamingu. Ale za to mój amerykański MG zaskoczył mnie swoim podejściem do mechaniki. Otóż na tej sesji mechaniki nie ma. Gramy czysto storytellingowo, nawet bez tej symbolicznej, leżącej dla przywoitości na stole k6stki. Co więcej miasteczko, w którym rozgrywa się akcja zostało wymyślone wspólnie przez wszystkich graczy, podczas pierwszego spotkania - jego historia, położenie, mapa, najważniejsi NPCe itd. Nie mówię, że jest to bóg wie jak bardzo nowatorskie podejście - ale gdzieś tam jednak stereotypowo spodziewałam się przeładowanego mechaniką D&D i mile zostałam zaskoczona. Także język okazał się nie takąż znowu przeszkodą - trochę dlatego, że Hunter nie ma w zwyczaju budowania specjalnie długich i skomplikowanych opisów (być może ze względu na nieanglojęzycznych graczy, jeśli tak, to chała mu od jego daimyo za to), a trochę dlatego, że parę miesięcy używania jakiegoś języka bez przerwy podnosi znacząco jeśli nie umiejętności, to na pewno pewność siebie i swobodę wypowiedzi.



Także pojutrze prowadzę moją pierwszą anglojęzyczną sesję, jednostrzał w cyberpunkowych klimatach. Dzisiaj śniło mi się robienie opisów po angielsku, więc chyba się stresuję... Trzymajcie kciuki! Zobaczymy, jak sobie poradzę z graczami z Ameryki, Brazylii i Tajlandii.
O, dlaczego nie ma gracza z Japonii? Bo wiecie, zbiór Japończyków grających w RPGi, zbiór Japończyków, którzy chcą robić nowe, dziwne rzeczy z gaijinami i zbiór Japończyków ogarniających angielski to zbiory małe i w większości nie pokrywające się... Także jakoś nie znaleźliśmy japońskiego gracza. Ale temat Japończyków i języka angielskiego to temat długi, trudny i na inną notkę ;)
A że ta jest o przyjemności obcowania z gaijinami - zwłaszcza z własnego kręgu kulturowego - to opowiem jeszcze o niedawnej imprezie planszówkowej. Opis na fb sugerował imprezę japońską - bo jeśli coś nazywa się "Board Games Night" i zaczyna o 12:45 a kończy o 17: 30 to na ogół można spokojnie założyć, że jest japońskie. Tutaj mała dygresja - japońskie imprezy, te większe i organizowane oficjalnie, na przykład przez różne stowarzyszenia studenckie, standardowo zaczynają się koło 15 i trwają dwie, trzy godziny. Oczywiście z nomihodai w cenie. Ot, japońska logika... Jakoś perspektywa kończenia imprezy o 17, w stanie jakiego można się spodziewać po dwugodzinnym all you can drink, zupełnie mnie nie przekonuje...

Ale wracając do planszówek - tym razem zdziwienie było totalne. W wynajętej w czymś na kształt japońskiego domu kultury salce byli sami gaijini. Sami gaijini z Ameryki (no dobra, był jeden Japończyk, ale w roli chłopaka jednej z Amerykanek i nie zamieniłam z nim ani słowa, więc to się nie liczy). Przeżyłam lekki szok, orientując się, że mamy w Kumamoto inną społeczność gaijińską, na którą udało mi się zupełnie nie trafić przez pięć miesięcy. Powód był prosty - to wszystko ludzie z drugiej strony barykady - nie studenci, a nauczyciele angielskiego w japońskich szkołach.




Zanim jeszcze zdążyłam się na dobre przedstawić już zostałam przypisana do jednej z drużyn w kalamburach i tarzałam się po podłodze z nieznanymi ludźmi, próbując pokazać "łóżko wodne". Po kalamburach na rozgrzewkę przyszedł czas na serious stuff, czyli między innymi Osadników z Catanu.


Muszę przyznać, że czułam się zadziwiająco dobrze w tym towarzystwie. Wszyscy byly bardzo mili - i jednocześnie pełni mroku, nienawiści i żądzy mordu, jak każdy normalny człowiek przy planszówce. Ta przyjemność płynąca z wbitego w plecy sztyletu! Po lukrowanej uprzejmości nowopoznanych Japończyków makiaweliczne uśmiechy nad planszą Osadników sprawiły mi nieopisaną frajdę. Zwłaszcza, że wygrałam :P



sobota, 22 marca 2014

Skarby sprzed świątyni

Jest w Kioto jedno miejsce, które wprawiło moje wrażliwe na przeszłość serduszko w drżenie. Ani Złoty ani Srebrny Pawilon, nie Pałac Cesarski i nie Kiyomizudera. Dobre kami, nawet nie szkoła herbaty! Targ staroci.



Ale nie jakiś tam bylejaki targ staroci. O nie! Kiotyjskie pchle targi odbywają się na dziedzińcach świątyń - bo tylko tam jest wystarczająco dużo miejsca. I zakrzywiają czasoprzestrzeń. Przyjeżdzasz rano, w niedospaniu, i wchodząc między naprędce rozłożone stoiska i stragany myślisz sobie - no, obejście wszystkiego zajmie mi z godzinkę. Cztery godziny później orientujesz się, że przed tobą wciąż ze dwie alejki, na które nawet nie było czasu zerknąć, a patrzysz przecież pobieżnie i z głębokim przeświadczeniem, że jak skończysz obejrzysz wszystko jeszcze raz, żeby upewnić się, że żaden skarb nie został przeoczony...



A skarbów jest pełno. Srebrne szpile do włosów. Czareczki do sake z cienkiej porcelany. Rzeźbione wazy z brązu i żeliwne czajniczki. Inkrustowane złotem szkatułki, drewniane maski, naszyjniki z jadeitu.







Pierwsze, co mi akurat rzuca się w oczy, to używane sprzęty herbaciane. Czarki wszelkich kolorów i rozmiarów, takie za bezcen i takie za majątek. Pieczołowicie przechowywane w drewnianych pudełkach i bezceremonialnie spiętrzone jedne w drugich na gołej ziemi. Bambusowe łyżeczki, stojące w kubkach jak długopisy na biurku i bambusowe pędzle z połamanymi witkami. Pojemniczki na herbatę, te lakowane, zmatowione kurzem i poznaczone odciskami palców, i te ceramiczne, w wystrzępionych jedwabnych ubrankach, wyszywanych złotą nicią. Gliniane pojemniki na wodę sprzed trzystu lat i pordzewiałe kociołki stojące obok Godzilli z plastiku.











A zaraz obok sprzętów herbacianych miecze, głównie ozdobne elementy oprawy, takie jak menuki (ozdobne kołki na rękojeści blokujące trzpień miecza), kashira (okucie na końcu rękojeści) i - moja druga wielka słabość - tsuby (okrągłe gardy). Jeśli uznać japoński miecz za dzieło sztuki, tsuba jest moim ulubionym detalem. Każdą z moich postaci do Legendy można lepiej zrozumieć, jeśli się wie, jak wygląda tsuba przy mieczu, który nosi. Teraz chyba pójdę w drugą stronę i zacznę wymyślać postaci do tsub, które mnie zachwyciły. I to nie jest taki sobie wymysł - historycznie, zwłaszcza w okresie silnych wpływów zen, wzór na tsubie często był odzwierciedleniem i niejako demonstracją filozofii życiowej czy przekonań samuraja - w końcu to poniekąd "twarz" miecza, patrząca w stronę przeciwnika przed atakiem.









Od początku wiedziałam, że wrócę z Japonii z własną tsubą. Ale nie przypuszczałam, że będzie to jedna z pierwszych, jakie w ogóle miałam okazję tutaj zobaczyć - ani że będzie kosztować mnie połowę mojego miesięcznego czynszu. Ale skoro nagle, na kiotyjskim targi staroci, trafiłam dokładnie na tę samą tsubę, którą opisywałam na finał pierwszej prowadzonej przeze mnie kampanii - sami powiedzcie, jaki miałam wybór?

A na koniec mój prywatny MG postanowił pokazać mi coś specjalnego - czyli połączenie obu wspomnianych wyżej słabości, tsubę z motywem sprzętów do herbaty. Wyczuwam w tym prostym krążku brązu jakaś dłuższą historię. Myślę nad nią - i nad człowiekiem, który stając na przeciw wroga "twarzą" swojego miecza proponował mu czarkę herbaty...