wtorek, 28 stycznia 2014

Ludzie herbaty lubią zadki - czyli o zamiłowaniu do ukrytego piękna

Podczas ostatniego keiko moja sensei, tłumacząc jak należy oglądać sprzęty herbaciane, rzuciła tę właśnie piękną sentencję. Otóż oglądając sprzęty herbaciane zawsze trzeba obejrzeć spód - albo dno, tył, drugą stronę - zadek. Bo coś się tam może ukrywać. Podpis lub pieczątka twórcy, wzór niewidoczny od przodu, dodatkowe zdobienie - coś, co nas zdziwi i przypomni, że zawsze warto się przyjrzeć bliżej. 

To chyba jedna z bardziej charakterystycznych cech japońskiej estetyki - interesujące jest to, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Interesująca jest "ta druga strona". Kobieta w kimonie najpiękniej wygląda od tyłu - fantazyjnie zawiązane obi, gładka skóra karku widoczna nad opuszczonym nisko kołnierzem, ozdobne szpilne i grzebyki zdobiące upięte wysoko włosy. A kiedy odchodzi - śledź jej kroki uważnie, bo może mignie odsłonięta na moment wzorzysta podszewka.


Także męskie haori, ciemne i proste z wierzchu, często skrywają bajeczne malunki po wewnętrznej stronie pleców, przez większość czasu zupełnie niewidoczne.


Zupełnie inaczej niż w życiu, prowadzonym według zasady "wystający gwóźdź należy wbić" - w idealnym świecie piękna Japończyków fascynuje odstępstwo od normy. Asymetria, nieparzystość, nieporządek i nieoczywistość. Spód, dno, tył. Zadek.

I my wszyscy, fascynując się z daleka japońskością, poznajemy ten kraj właśnie od strony zadka. Ikoną samuraja jest ronin, japońskiej kobiety - gejsza, mistrza sztuk walki - Miyamoto Musashi, artysty - Basho. Łatwo zapomnieć, że patrzymy na wyjątki. Wystające gwoździe. Wyraźnie widoczne właśnie dlatego, że tak bardzo różnią się od normy - i że tak trudno w tym kraju być innym. 
A w Japonii tymczasem trwa od wieków rozpaczliwa szamotanina między indywidualnym geniuszem wystających gwoździ, a doskonałym technicznie, ale bezrefleksyjnym naśladownictwem ich następców. 

Nie próbuję tutaj w żaden sposób tłumaczyć japońskiej estetyki, bo zupełnie nie czuję się na siłach. Dzielę się tylko chwilą zachwytu nad tym, jak dziwny i jak fascynujący jest mimo wszystko ten kraj, który łatwo było z daleka kochać i łatwo jest z bliska nienawidzić.

春雨や火もおもしろきなべの尻

Harusana ya
hi mo omoshiroki
nabe no shiri

Tam deszcz wiosenny
ogień jak ja ciekawy
garnkowego zadka

Issa


czwartek, 16 stycznia 2014

Kimonowa bonanza

Wracam sobie rowerem z centrum, rozglądam się ciekawie na boki, bo wybrałam nową trasę. Na prawo fryzjer, na lewo butik, na prawo wieszak z kimonami, na lewo... Stop! Żuraw wydaje z siebie przeciągły pisk, zły na zbyt gwałtowne użycie hamulców, a mi ledwie udaje się nie spierdzielić na jezdnię z wrażenia. Kimona! Znalazłam!


Poszukiwania sklepu z używanymi kimonami prowadzę od momentu przybycia, dotąd bezskutecznie. Najwyraźniej trzeba było poczekać na przychylność kami. Sklep jest obszerny, a właściciel bardzo miły i najwyraźniej cierpi na słabość do gaijinów - a przynajmniej do gaijinek. W każdym razie pozwolił mi pobuszować wśród towaru i zrobić zdjęcia wszystkiego, co mi się spodoba. 




Przypuszczam, że nie wiedział na co się zgadza, ale ponad dwie godziny i trzysta pięćdziesiąt zdjęć później zaczął chyba mieć już niejakie pojęcie. Na szczęście należy do ludzi, którzy ewidentnie kochają swoją pracę, więc nie dość, że nie miał mi za złe grzebania we wszystkich zakamarkach sklepu to jeszcze sam zaczął wyciągać co ciekawsze okazy i tłumaczyć mi, z czego są uszyte, na jakąś okazję przeznaczone i tak dalej. 


Nawet miałam okazję przymierzyć kimono ślubne - całkiem niebrzydki ciuch, muszę przyznać.



Właściciel sklepu należy do tej samej kategorii nadmiernie miłych Japończyków co moja japońska babcia, więc nawet nie będę pisać ile prezentów dostałam, bo aż mi głupio. Nadmienię tylko, że za moimi plecami wisi teraz kimono z czerwonego jedwabiu z wyszywanymi scenami z życia arystokracji, a po pokoju chodzę w jedwabnych sandałach ręcznie plecionych ze skrawków starego kimona, które są czystą zajebistością. Tak, chwalę się! :D



Dobra. Koniec wstępu. Czas na istotną informację. Wśród moich znajomych są dwie duże grupy (częściowo zazębiające się), które mogą być zainteresowane kimonami.

1. Ludzie herbaty
2. Larpowcy

Jeśli należysz do jednej z tych grup, ta informacja jest dla Ciebie. Przejdź do odpowiedniego podpunktu.

Ad.1. Z herbacianymi kimonami może być ten problem, że muszą być w odpowiednim rozmiarze. Widziałam tam mnóstwo świetnych kimon dla niskich osób - niestety, moje 168 cm to według standardów japońskich bardzo dużo. Jeśli masz mniej wzrostu niż ja, łatwiej będzie znaleźć dla Ciebie kimono. Jeśli podobnie lub więcej - będzie trudniej, ale nie jest to niemożliwe. Więc jeśli potrzebujesz kimona albo całego zestawu na keiko albo na chakai napisz do mnie - jaki rozmiar, jaki kolor, jaka pora roku itp. Poszukam i zobaczę co da się znaleźć. Jest też szansa na znalezienie niedrogich samue i oczywiście całej masy dodatków typu obiage, obijime itd.

Ad.2. Moim zdaniem ten sklep to raj dla larpowców. Na larpa kimono nie musi być w odpowiednim rozmiarze, przykrótkie też się nada, wystarczy je założyć nie do końca poprawnie, czyli bez aż takiego podwijania w pasie, żeby fragment wystawał pod obi. Nie musi być w świetnym stanie, a im gorszy stan (zabrudzenie, jakaś dziurka, lekko spłowiały materiał itp.) tym taniej. Widziałam kimona - w których oczywiście nikt normalny nie pokazałby się na ulicy albo spotkaniu herbacianym - które kosztowały poniżej 10 zł, I shit you not. Oczywiście nie tylko kimona - haori, hakamy, jakieś narzutki, których nawet nie umiem nazwać, słowem wszelkie rozmaitości.


Przesyłka z Japonii jest dość droga, ale można wysłać dużą paczkę drogą morską. Gdyby zebrało się kilka zainteresowanych osób, można by się na taką paczkę złożyć i wtedy już cena nie byłaby aż tak problematyczna (przykładowo wysłanie paczki 10 kg samolotem kosztuje ponad 470 zł, ale statkiem już tylko 175 zł, idzie do trzech miesięcy...).

Jeśli chodzi o ceny samych kimon są różne, od zaskakująco niskich po dość wysokie. Ale ponieważ zaskakująco niskie zaczynają się w okolicach kilku złotych, a w przypadku "noszalnych" pozalarpowo kimon ok. 45 zł to myślę, że warto się zastanowić. Lepszej jakości kimona potrafią kosztować koło 100/200 złotych, a super dobrej jakości 300/400, ale takich było naprawdę mało. Pasy obi zaczynają się w okolicach 25 zł, żeby dobić do 300 i dalej.


Kimona są do obejrzenia tutaj: Kimona, jakiś miliard
Jeśli coś przyciągnie Twoją uwagę napisz do mnie - przy następnej wizycie sprawdzę cenę i rozmiar. Ewentualnie napisz czego potrzebujesz ("potrzebne mi kimono na zimowy chakai", "potrzebne mi kimono dla feniksa", "chcę zielony jedwab po taniości" itp.) a także w jakiej mniej więcej cenie, a ja spróbuję poszukać przy okazji.

To nie jest oferta handlowa, tak btw. Po prostu jestem miła.

niedziela, 12 stycznia 2014

Dlaczego robią V"?

Nie da się przeoczyć faktu, że Japończyków na wszystkich zdjęciach coś łączy i nie są to tylko skośne oczy. Japończycy robią na zdjęciach "V". Kilka osób, a zwłaszcza Hodo ("Cześć, Hoodooo!") męczy mnie o wyjaśnienie tego fenomenu. Problem w tym, że to wcale nie jest taka prosta sprawa...


Odpowiedzi na pytanie o genezę tego znaku można znaleźć w internecie masę. A to, że przejęli ten gest od okupujących Japonię wojsk amerykańskich, a to, że przejęli go od zagranicznych kibiców po olimpiadzie w Sapporo w 1972 roku, a to, że wszystko zaczęło się od plakatu filmowego z takim gestem albo od japońskich hipisów. Niektórzy twierdzą, że chodzi o skojarzenie słowa oznaczającego uśmiech にこにこ nikoniko ze słowem に ni, czyli dwa. Słyszałam też teorię, że kiedy zapozuje się z dłonią tuż przy twarzy, to przez kontrast twarz wydaje się mniejsza - a drobna twarzyczka jest tutaj bardzo w modzie i dziewczyny robią co mogą, żeby tak wyglądać (swoja drogą to jeden z najdziwniejszych komplementów, jakie zdarza mi się tutaj usłyszeć: "o rany, jaką ty masz małą twarz!"). 
Problem w tym, że nie ma sposobu na ustalenie, skąd tak naprawdę wziął się ten pomysł - Japończycy sami nie wiedzą. Zapytałam bezpośrednio kilku japońskich znajomych, jakie znaczenie ma znak "V". Zazwyczaj odpowiedź brzmiała: "nie ma żadnego znaczenia, to po prostu taki zwyczaj". Niektórzy odpowiadali, że to znaczy "dobrze się bawię".


Twarz Gabi (po lewej) nie bardzo potwierdza teorię o znaczniu "dobrze się bawię"
Japończycy zaczynają zastanawiać się nad "V" i zdjęciami dopiero, kiedy zostaną o to zapytani i raczej spekulują, niż udzielają wyjaśnień. Zdarza się, że takie spekulacje prowadzą do ciekawych wniosków. Masafumi Noda, mój znajomy z siłowni, twierdzi, że chodzi o poczucie, że zdjęcie jest sposobem na uwiecznienie swojej osoby. Argumentuje, że w epoce Edo, kiedy powstawały pierwsze japońskie fotografie, widać na nich głównie arystokratów czy samurajów, w pozach mających podkreślać bogactwo lub męskość - starających się wyglądać tak, jak chcieli zostać zapamiętani. 


Oczywiście dokładnie tak samo wyglądały pierwsze fotografie na zachodzie - ale najwyraźniej według Nody w japońskim społeczeństwie przywiązanie do fotografii jako sposobu na uwiecznienie "siebie" dla potomności jest silniejsze niż w innych społeczeństwach. Twierdzi, że obcokrajowcy znacznie częściej utrwalają na fotografiach na przykład krajobrazy, podczas gdy Japończycy skupiają się na osobach. Co prawda odbiegamy tu już zupełnie od tematu "V", niemniej spostrzeżenie jest ciekawe i warte przemyślenia. Zgadza się z moim odczuciem, że Japończycy zazwyczaj traktują zdjęcia jako swoisty "dowód" - byłem w miejscu X z ludzmi Y i robiliśmy Z. Jasne, w Polsce też to robimy, chodzi tylko o różnicę w skali - no i o to, że jak raz od początku mojego pobytu nie widziałam chyba żadnego Japończyka (poza naszą sensei na wycieczce), robiącego zdjęcia za pomocą czegoś innego niż smartfon. Bo nie chodzi o dobre technicznie zdjęcie - tylko o uwiecznienie tego co i z kim się robiło. O dowód.

Wychodzi na to, że poza z "V" jest nowoczesnym odpowiednikiem stania sztywno przed aparatem fotograficznym naszych prapradziadków - i wizualnym odpowiednikiem "cheese". Robiąc "V" Japończycy dają znak - okej, widzę, że robisz mi zdjęcie, jestem gotowy. Więc jak tylko zauważą kątem oka aparat - odwracają się do niego i pozują. Zrobienie "niepozowanego" zdjęcia w Japonii to bardzo trudny quest (dużo dośwa).

Prawie zdążyłam...

"Ojej, ludzie przede mną pozują, znaczy z tyłu jest aparat - trzeba się odwrócić i zrobić "V"!"
Jest to tak mocno zakorzeniony odruch, że przypuszczalnie najlepszym sposobem samoobrony w Japonii jest stałe noszenie przy sobie aparatu fotograficznego. Kiedy ktoś próbuje cię zaatakować kierujesz w jego strone aparat, a kiedy rozluźni pięści albo puści nóż czy co tam trzymał, żeby zrobić "V" kopiesz między nogi i w długą. Gdybym miała żyłkę do interesów założyłabym w Kumamoto szkołę samoobrony dla kobiet i zarobiła fortunę...


Ale nawet jeśli ustalimy (albo wyda nam się, że ustalimy) SKĄD się taki znak wziął, a nawet PO CO się go robi, nie odpowiada to na pytanie DLACZEGO. Dlaczego tak naprawdę Japończycy robią na zdjęciach "V"??

Zacznę trochę od zadka strony. Co piątek mamy zajęcia, podczas których gaijini z różnych krajów dyskutują z japońskimi studentami na temat różnic kulturowych. Prowadzi je Masden-sensei, Japonka, która wyszła za Amerykanina, więc temat różnic kulturowych i wynikających z nich nieporozumień zna od podszewki. Mieliśmy jakiś czas temu dyskusję o "presji społecznej". Prosta scenka - grupa przyjaciół idzie razem do knajpy i zamawiają obiad. Pięć osob zamówiło danie X. Szósta osoba ma ochotę na danie Y. Dla wszystkich obecnych Japończyków (i większości Azjatów) było zupełnie oczywiste, że szósta osoba zamówi danie X, niezależnie od tego, że ma ochotę na danie Y. Według Japończyków to sytuacja, w której bardzo trudno sprzeciwić się reszcie grupy - mimo że nikt nie wywiera żadnego bezpośredniego nacisku. Nikt nie mówi "zamów to samo, co my". Presja mimo to istnieje i jest najwyraźniej przytłaczająco silna - chodzi o poczucie przynależności. Strach przed wykluczeniem z grupy jest w społeczeństwie japońskim niesamowicie silny - dlaczego więc ktoś miałby samodzielnie decydować się na zamanifestowanie swojej odrębności, skoro tym, czego tak naprawdę chce, jest jak największe zespolenie z grupą?

Tak samo jest ze zdjęciami. Japończycy nie robią "V" z żadnego z podanych powyżej powodów. Nie przez hipisów, amerykańską olimpiadę, sportowców czy cokolwiek innego. Odpowiedź jest znacznie prostsza. Robią "V" ponieważ inni też robią "V". Ponieważ chcą, lubią lub potrzebują czuć się częścią grupy. A ważnym elementem poczucia przynależności jest robienie tego samego co inni. To najbardziej wyczerpująca odpowiedź, którą dostałam - Japończycy czują się bezpiecznie, kiedy robią to samo co reszta, WIĘC robią to samo co reszta.


W japońskiej kulturze podstawowym elementem społeczeństwa nie jest jednostka, a grupa. Wszystko rozpatruje się z punktu widzenia grupy. Taki sposób myślenia kształtował się wiekami, od ścisłej współpracy, koniecznej przy uprawie ryżu, przez rozwarstwienie społeczne, odrębność klasową, aż po okrutnie egzekwowaną odpowiedzialność zbiorową itd. Słowo 個人 kojin, oznaczające jednostkę w zachodnim rozumieniu tego słowa, zostało sztucznie wprowadzone do języka japońskiego dopiero w okresie Meiji, właśnie jako tłumaczenie angielskiego słowa individual. Zresztą pojawiło się wtedy wiele nowych słów, koniecznych do przetłumaczenie zachodnich koncepcji filozoficznych, których brakowało w języku japońskim - jak chociażby 愛 ai miłość.

Wracając do bliższych przykładów - japońskie przywiązanie do grupy widać na każdym kroku. Dzisiaj rozmawiałam z Gabi, koleżanką z Brazylii, która chciałaby się wybrać na koncert swojego ulubionego japońskiego zespołu. W tym celu musi wstąpić do fanklubu - poprosić o przyjęcie, wpłacić opłatę członkowska etc. - bo w trakcie tegorocznej trasy koncertowej bilety mogą kupić TYLKO członkowie fanclubu. To bardzo popularne rozwiązanie w Japonii. Nawet jeśli bilety nie są dostępne tylko dla członków fanklubu zazwyczaj mają oni pierwszeństwo i możliwość przedpremierowego zakupu biletów - przy czym często zdarza się, że bilety są wyprzedane zanim jeszcze będą dostępne w sprzedaży ogólnej. Proste założenie - skoro lubisz ten zespół, to powinieneś należeć do grupy ludzi, którzy lubią ten zespół. Nie możesz lubić zespołu tak sobie, prywatnie. Znaczy możesz - ale wtedy najwyraźniej lubisz go mniej, niewystarczająco, żeby załapać się na koncert...

Podsumowując - Japończycy robią "V", bo inni Japończycy robią "V". I tyle.

czwartek, 2 stycznia 2014

Barbarzyńcy w natarciu i najlepsza herbata w Japonii

Runda czwarta.
Dobra nasza, pomyślałam, wchodząc na świetlicę. Nikogo nie ma, można pograć. Niestety, w kanciapie chowała się dyżurująca w zastępstwie pana Ziutka japońska studentka.
- Przepraszam - zdeterminowana mina nie zapowiadała niczego dobrego - wiem, że ostatnio powiedziano ci, że możesz tutaj ćwiczyć. Ale niestety nie możesz. To pianino jest dla...
Początek rozmowy przebiegł według scenariusza. Gorzej, że w dalszej części pojawiły się nowe - niepokojące - informacje. Otóż problem w tym, że podobno po mojej pierwszej szarży jakiś inny gaijin (przypuszczanie dziewczyna z Korei) też próbował pograć. Też. Próbował. Pograć. Ton, jakim zostały wypowiedziane te słowa sprawił, że nagle wszystko stało się bardziej zrozumiałe. To już nie jest kwestia tego, czy mogę czy nie mogę poćwiczyć na pianinie. To Kraj Wschodzącego Słońca po raz kolejny opiera się barbarzyńskiemu najeźdzcy. Jeśli pozwolą mi wtargnąć na ich teren stworzą precedens, reszta gaijinów szturmem weźmie świetlicę i Japonia upadnie.
Po długiej dyskusji stanęło na tym, że muszę osobiście pomówić z kimś z zarządu akademika - tego dla japońskich studentów, rzecz jasna - i dogadać się, czy mogę używać pianina. A ponieważ studentce nie udało się tym razem do nikogo z zarządu dodzwonić i po dziesięciu minutach prób wciąż stałam obok, patrząc wyczekująco i uśmiechając się, w końcu dziewczyna skapitulowała i zgodziła się, żebym w ramach wyjątku (z pięć razy zostało podkreślone, że w ramach wyjątku) poćwiczyła jeszcze raz.
Jest też zaskakująco pozytywny akcent na koniec - dogadałyśmy się najpierw, że mogę grać tylko pół godziny, ale kiedy już się zbierałam, Japonka podeszła i zaproponowała, że w ramach wyjątku mogę pograć sobie jeszcze. Zastanawiam się co jest bardziej nieprawdopodobne - że podobało się jej słuchanie, jak próbuję na powrót wytresować palce po dwunastu latach przerwy czy że zaczynają się powoli przyzwyczajać do elementu gaijińskiego w swoim sanktuarium...


A na koniec autorski przepis na herbatę na długie, zimowe (dobra, powiedzmy że w przełożeniu na Polskę takie bardziej późnojesienne) wieczory.

Składniki:
* torebka herbaty smakowej
* miód akacjowy
* cytryna

Narzędzia:
* garnek po przypalonej dyni
* duży kubek
* łyżka

Sposób przygotowania:
Gotujesz dynię według przepisu podanego kilka postów wcześniej. Odczuwasz potrzebę wypicia gorącej herbaty podczas rozmowy na skypie. Orientujesz się, że dno twojego jedynego garnka jest wciąż pokryte resztkami przypalonej dyni. Spłukujesz resztki i wstawiasz wodę. Szukasz herbaty smakowej, która ma szansę pasować do dyni. Zalewasz pachnącym dynią wrzątkiem torebkę herbaty, dodajesz łyżkę miodu i dużą ilość cytryny.

Herbata truskawkowo-karmelowo-miodowo-dyniowa - bardzo polecam! Najlepsza smakowa herbata jaką piłam w Japonii :D

środa, 1 stycznia 2014

Hatsumono - pierwsza notka w Nowym Roku

Dzisiaj jest dzień, kiedy wszystko znowu dzieje się po raz pierwszy. Piszę pierszą notkę przy pierwszej kawie. Śniłam pierwszy sen i zasypiając słyszałam zza okna pierwsze głosy ptaków. No, a pierwszą wizytę w świątyni odhaczyłam już wczoraj. I wiecie, po japońsku te zdania brzmiałyby bardziej naturalnie. Bo w języku japońskim mamy całe mnóstwo słów na określenie pierwszych czynności w Nowym Roku. Zaczynają się od znaku 初 "nowy, pierwszy" w czytaniu hatsu. Tak więc mamy 初音 hatsune, pierwszy śpiew ptaków, 初湯 hatsuyu, pierwszą kąpiel, 初夢 hatsuyume, pierwszy sen, 初空 hatsusora, niebo w noworoczny poranek (u mnie, jakżeby inaczej, pogodny, żurawi błękit), 初凪 hatsunagi, pierwszą chwilę wytchnienia i 初詣 hatsumode, pierwszą wizytę w świątyni, o której opowiem później. Dochodzimy aż do 初富士 hatsufuji, czyli pierwszego spojrzenia na górę Fuji. No i oczywiście jest też 初釜 hatsugama, pierwsze spotkanie herbaciane w nowym roku, ważne wydarzenie w herbacianym świecie. 
Wróćmy jeszcze na chwilę do słów. W języku japońskim składamy życzenia na dwa sposoby. Pod koniec starego roku mówimy よいお年を yoi o toshi wo - "Dobrego Nowego Roku". Ale dopiero, kiedy przejdziemy granicę, możemy powiedzieć to, co internet podaje jako japoński odpowiednik "Happy New Year". Mówimy wtedy 明けましておめでとうございます akemashite omedetou gozaimasu - "Gratulacje! Rozpoczął się Nowy Rok". Tyle słyszymy. Zobaczyć możemy znacznie więcej. Znak, od którego zaczyna się to wyrażenie sam w sobie jest ciekawy - 明 to znak na światło, składający się z połączenia słońca 日 i księżyca 月. Niosący ze sobą wiele znaczeń - nie tylko światło, ale i jasność, czystość, przestrzeń, pustka, otwarcie, rozpoczęcie, świt. Co więcej jest to znak zawierający w sobie jednocześnie znacznie końca i początku. Kończy się noc, zaczyna dzień, jesteśmy w punkcie przejścia. Więc tak naprawdę - chociaż o tym nie pamiętamy, powtarzając oklepaną formułkę - cieszymy się, jak zawsze ludzie się cieszyli, ze zwycięstwa światła nad ciemnością, z szansy na nowe życie i z powrotu słońca.


A teraz spojrzenie z bliska. W tym roku - zgodnie z założeniami - udało mi się w sylwestra Doświadczyć Prawdziwej Japonii. W obu znaczeniach. Zacznę może od tego, że niespodziewany splot zdarzeń w osobie Sebastiana, współgaijina z Niemiec, zaprowadził mnie do japońskiego シェアハウス sheahausu. Nazwa pochodzi oczywiście od angielskiego share-house i oznacza coś z pogranicza mieszkania studenckiego, akademika i hostelu. Jest to bardzo popularne rozwiązanie wśród studentów starszych lat i młodych shakaijinów. (Shakaijin to w ogóle ciekawe słowo, oznacza dosłownie "członka społeczeństwa" czyli człowieka nie tylko pełnoletniego, ale takiego, który sam się utrzymuje.) Zasada działania sheahausu jest prosta - wynajmujemy pokój i mamy do dyspozycji wspólną kuchnię, łazienkę i salon. Na ogół nie wiemy kim będą nasi współlokatorzy i, co dość zaskakujące w Japonii, często są to mieszkania koedukacyjne - tak jak w przypadku sheahausu Hidamari, w którym byłam wczoraj. 





Widzicie rozrzucone kapcie? Mieszkają tu prawdziwi japońscy hipisi :D



Muszę przyznać, że był to jeden z przyjemniejszych wieczorów - bez kolekcjonowania pokemonów i wymuszonych uprzejmości. Za to z japońską telewizją. Program, którym mnie uraczyli moi nowi japońscy znajomi wzbogacił moje życie wewnętrzne i w pewien sposób cieszę się, że go obejrzałam. Teraz schowam to wspomnienie do pudełka, pudełko włożę w kolejne pudełko, to pudełko w jeszcze jedno pudełko i wstawię na górę szafy w mojej pamięci. I szybko go stamtąd nie ściągnę. Może komuś kiedyś opowiem o co chodziło i pokażę resztę zdjęć. Ale na pewno nie na blogu, który czytują osoby nieletnie. I raczej nie na trzeźwo. Wystarczy, że wspomnę o gościu, który znalazł tajemnicze ciastka i kiedy ich spróbował pokazano mu filmik z grubym facetem, który wylewa z siebie litry potu w saunie.  Konkretnie to pół litra. Które to pół litra wędruje do garnka, a pozostała po wygotowaniu sól zostaje dodana do tych ciastek, które... Japonia.

Co się działo dalej pokmińcie sobie sami.









Tyle jeśli chodzi o współczesność. A jakieś pół godziny przed północą szybko przeskoczyłam na tę drugą stronę Japonii - biegnąc obok pół-Japończyka pół-Francuza w kimonie i fioletowych tenisówkach do Fujisakihachiman-gū, największego chramu shinto w pobliżu, żeby tam powitać Nowy Rok. Zgodnie z zapowiedziami tłumy były nieprzeciętne, ale cierpliwie odstaliśmy swoje. To właśnie wspomniane wcześniej hatsumode, pierwsza wizyta w świątyni. Przez kolejne trzy dni chramy shinto będą pełne wiernych (często ubranych w kimona, jak wspomniany wcześniej znajomy o wdzięcznej ksywie Michelle), którzy przyjdą ustalić pewne sprawy z kami na nowy rok.





Przed modlitwą wrzuca się do skrzynki ofiarę. Znajomi poinstruowali mnie, żeby wrzucić monetę pięciojenową, na szczęście. Bo pięć jenów, 五円 goen, wymawia się tak samo jak ご縁 goen - słowo oznaczające przeznaczenie, rozumiane jako mistyczną siłę, która przyciąga do siebie i łączy ludzi lub też samą więź między nimi.





Po wyjściu każdy wylosował omikuji, wróżbę na nowy rok. Kami jak zwykle okazały się bardzo cwane, dokładnie wiedząc, o co je pytam i udzielając szczegółowych odpowiedzi, ale i łaskawe - w końcu po raz pierwszy wyciągnęłam 大吉 daikichi, wielkie szczęście. Z której strony nie patrzeć, dobrze się zapowiada ten rok :)