sobota, 16 listopada 2013

Kolejny dobry dzień

Moja pierwsza herbata przy zimowym palenisku tego roku. Otwór w macie, w środku żarzące się węgle, para ulatująca znad kociołka.


Moje pierwsze trzęsienie ziemi. Klekot roztrzęsionych shoji, wyczuwalnie drżąca podłoga, podskakujące bibeloty na półkach i płynąca spokojnie rozmowa Japonek nad czarką herbaty, zakłócona tylko rzuconym mimochodem "o, zatrzęsło".


Dzisiaj piliśmy herbatę w hiroma, dużym pokoju herbacianym na drugim piętrze mieszkania nad herbacianym sklepikiem. Najpierw, siedząc na zewnątrz, żeby nie przeszkadzać, przez odsunięte drzwi obejrzałam dwa razy kagetsu, formę grupową, podczas której o tym, kto pije a kto przygotowuje herbatę decydują losowane z kartonowego pudełeczka bambusowe płytki. Potem dołączyłam jako gość, na tana koicha i tana usucha, czyli gęstą i lekką herbatę przygotowywaną z wykorzystaniem półki.







Przy hiroma znajduje się osobna mizuya, czyli zaplecze. Ciężko uwierzyć jak udaje się mieścić ze wszystkimi przygotowaniami w tak malutkiej przestrzeni.


Minął kolejny dobry dzień.

piątek, 15 listopada 2013

Jaki dziś jest dobry dzień :D

Kilka zaległych tematów czeka w kolejce, ale dzisiejszy dzień był zbyt dobry, żeby się nim nie podzielić. Jakieś kami najwyraźniej mnie dzisiaj bardzo lubi.

Po pierwsze udało mi się zlokalizować keikoba - czyli miejsce do nauki herbaty - w mojej dzielnicy. Tym razem należące do odpowiedniej szkoły, czyli Urasenke. Wysłałam oficjalne zapytanie mailem, czy mogę dołączyć (nie mogłam pójść i zapytać osobiście, bo adres jest tylko dla wtajemniczonych). Sensei nie odstraszyła moja gaijińskość i niedługo wybieram się na pierwsze zajęcia. Sukces!

Po drugie pomyślałam, że kupię w prezencie trochę herbacianych słodyczy i odwiedzę moją japońską babcię ze sklepiku ze sprzętami herbacianymi. Jak raz nie dość, że okazało się, że miała nadzieję, że wpadnę, bo chciała ze mną ustalić szczegóły naszego wyjścia na chakai, spotkanie herbaciane (już w tę niedzielę!) to jeszcze akurat dzisiaj ma urodziny. Więc prezent był jak najbardziej na miejscu. Sukces!

Po trzecie, Obachan liczyła na to, że do niej wstąpię, bo chciała, żebym przymierzyła kimono, które dla mnie znalazła. Nie będę zdradzać jak wygląda do czasu wrzucenia zdjęć z chakaiu, ale parę osób się serdecznie obśmieje. I nie chodzi o to, że kimono jest brzydkie... Semi-sukces, I guess...

Po czwarte - "Właściwie to kimono nie jest mi już do niczego potrzebne, już dawno miałam je wyrzucić. Może chcesz je sobie zabrać do Polski? O, a lubisz yukaty? Nie przydałaby ci się jakaś? Mam gdzieś tutaj taką za długą, będzie w sam raz na ciebie... i jakiś pas też się znajdzie." Wyszłam z yukatą i pasem, kimono dostanę odprasowane i zapakowane jak będę wracać do kraju. Tak, tak. Odmówiłam dwa razy ;)

Material yukaty
Pas
Swoją drogą z Obachanem mieszkają dwa przecudnie pokraczne psy, Fuku-chan i Maa-chan. Są tak szpetne, że aż piękne, można by je wykuć w kamieniu i ustawić jako strażników jakiejś świątyni. Niestety, były zbyt pełne życia, żeby zrobić im porządne zdjęcie, ale jeszcze kiedyś mi się uda.



I wreszcie po piąte - mała przypowieść o lojalności:

Kilka dni temu udało mi się poposuć rower. Wystarczająco spektakularnie, żeby do warsztatu trzeba go było taszczyć, bo przednie koło się nie obracało ze względu na wgiętą ramę. Miły pan w warsztacie pokręcił głową z niedowierzaniem, pouśmiechał się pobłażliwie po czym z westchnieniem zawyrokował, że naprawa wyniesie 8 tysięcy yenów . Czyli dokładnie tyle samo ile kosztował rower.
Widząc moją minę zaproponował, że po znajomości może mi sprzedać trochę słabszy rower za 4 tysiące. Fajny rower. Srebrny, z dużym koszem - no i działa...
Jakieś pół minuty zajęło mi dojście do wniosku, że dodatkowe 4 tysiące yenów to niewygórowana cena za uratowanie mojego roweru (swoją drogą, coś strasznie delikatne te żurawie :P).
Dzisiaj znowu pojechałam do warsztatu - i sztuczka! Okazało się, że rower jest już sprawny i że jednak udało się go naprawić za 4 tysiące. A srebrny, który dostałam jako zastępczy na czas naprawy, był strasznie niewygodny i w ogóle nie umywał się do mojego żurawia. Quod erat demonstrandum ;)

piątek, 8 listopada 2013

Oszukiwania rzeczywistości ciąg dalszy

Skoro można na ślub i wesele, to i urodziny można zorganizować. Martensowi jeszcze raz wszystkiego flafatego, koza, czusacz i tak dalej. Widzimy się w Japonii! A teamowi foka aprobaty za zebranie się, ogarnięcie internetu, zapakowanie prezentu (Argh, jesteś wielki :D) i uskutecznienie tego wiekopomnego wydarzenia. Uwielbiam Was!




Przy okazji zapraszam na konkurencyjnego bloga o Japonii. Poznajcie Agenta Fokę! http://fokoglizd.blogspot.jp/2013/11/agent-00f-gotowy-do-akcji.html


The roof is on fire

Obowiązkowy soundtrack do wpisu: http://www.youtube.com/watch?v=ChmUC0OysoU

Wczoraj w skrzynce pocztowej znalazłam powiadomienie o próbnym alarmie przeciwpożarowym w naszym akademiku. Pierwsza myśl - muszę zabrać aparat.

Jedna z podstawowych prawd na temat Japonii brzmi: jeśli coś jest robione oficjalnie, wymaga obecności co najmniej trzech mężczyzn w garniturach. Mężczyzni w garniturach nie muszą pełnić żadnej innej funkcji poza uoficjalnieniem wydarzenia. Na przykład poczas naszego oficjalnego próbnego alarmu nie pełnili.




Druga podstawowa prawda o Japonii: Japończycy nie potrafią mówić po angielsku. Kropka. Nawet ci, którym się wydaje, że potrafią i ci, którzy z racji pełnionej funkcji powinni - też nie potrafią. Dzisiejsze szkolenie, ze względu na obecność ryugakuseiów, było tłumaczony na angielski. Że pani tłumacz mówi po angielsku zorientowaliśmy się w połowie szkolenia, a i to z trudem. 



Siedzenie na wilgotnej trawie i słuchanie niezrozumiałych wyjaśnień po japońsku i jeszcze mniej zrozumiałych wyjaśnień po angielsku było dość nudne, więc rzuciliśmy się ochoczo na możliwość wzięcia udziału w szkoleniu w zakresie obsługi gaśnicy. Szkoda, że była "załadowana" tylko wodą, ale i tak dobrze się bawiłam. Mieliśmy nawet cele do przewracania!





Zabawa zabawą, ale przy okazji zyskałam jeszcze expa! Konkuretnej u tego pana na zdjęciu powyżej i poniżej, Huntera, mojego nowego MG. Zarzekałam się przed wyjazdem, że nie będę grać po angielsku. Cóż, po miesiącu zmieniam zdanie. Jednak będę :P Póki co planowana drużyna składa się z Huntera, Griffina, Patricka (wszyscy trzej z Ameryki), Gabrieli (Brazylia) i mnie. Gramy co prawda w DD, ale jak się jest po niewłaściwej stronie świata to się bierze RPGi jak leci i nie wybrzydza. Jestem bardzo ciekawa na ile jestem w stanie grać po angielsku. Co prawda od jakiegoś czasu jest tym bezpiecznym, zrozumiałym, swojskim językiem, ale mimo wszystko...

środa, 6 listopada 2013

Wąskie uliczki Kurokami

熊本 Kumamoto - 671 444 mieszkańców, 266,26 km² powierzchni. Miasto znacznie mniejsze niż Warszawa, ale zbliżone rozmiarami do Wrocławia, czyli nie takie znowuż małe. A jednak dzielnica, w której mieszkam, znacznie bardziej przypomina Oławę (moje rodzinne miasto ;) ). Bardzo się cieszę, że mieszkam właśnie tutaj, w dzielnicy Kurokami (黒髪 czyli "czarne włosy"), u stóp góry, w plątaninie wąskich, małomiasteczkowych uliczek. Jedną z moich największych przyjemności jest błąkanie się na rowerze po tych uliczkach, ze słuchawkami na uszach i gaijińskim wyszczerzem, który deprymuje mijanych po drodze sąsiadów, w poszukiwaniu "japońskich" smaczków, których tutaj pełno. Także dzisiaj nie będzie więcej pisania - po prostu zapraszam na przejażdżkę rowerem.



Rzeka Shirakawa

Przed prawie każdym domem jest ogródek.
A jak nie starczy miejsca, to przynajmniej kilka donic z kwiatami.
Jest kot, jest japoński odpowiednim rynny...
...jest i kamienna latarenka:)
Po drodze na uniwerek
Takie kamienne murki są bardzo częstym widokiem
Niby domy jak wszędzie, ale jednak widać, że Japonia
Kolejny często widok - mały cmentarzyk znienacka


Tu musi mieszkać ktoś bogaty, może sobie pozwolić na duży ogród
Wspominałam już, że mam słabość do kamiennych latarni?
Dom stricte w "europejskim stylu" to raczej rzadkość
Trochę więcej jest domów tradycyjnie japońskich
A najwięcej "mieszanych"
To może zahaczymy jeszcze o moją ulubioną ulicę targową.



Przede wszystkim masa owoców i warzyw
Niestety, zwłaszcza owoce są koszmarnie drogie
Sklep z przyborami do kaligrafii
Sklep z tkaninami
Moja ulubiona sushiarnia, najlepsze inari w mieście ;)
Kapliczka

piątek, 1 listopada 2013

Czego się nie robi dla ręcznika

Remember, next time I suggest something like that just tell me to fuck of, please - pierwsze słowa Antoniji, kiedy wreszcie po prawie czternastu godzinach marszu mogłyśmy położyć się na trawniku przed uniwerytetem i umrzeć.
A co chodzi? O tak zwany enpo 遠歩 czyli coś w rodzaju maratonu. Dokładniej 58,3 km marszu (dla nielicznych wyczynowców - biegu) ze szczytu góry Aso pod bramę uniwersytetu w Kumamoto. Taka lokalna tradycja. Trasa wygląda mniej więcej tak:


Cała zabawa zaczyna się w czwartek wieczorem. Uczestnicy (opłata za udział: 2500 yenów, czyli ok. 80 zł) zostają spędzeni do hali sportowej, gdzie - ponieważ jesteśmy w Japonii - muszą wysłuchać kilku słów zachęty od eleganckich panów w garniturach. Potem trochę oczywistości na temat bezpieczeństwa, trasy, zasad, niewyrzucania śmieci po drodze etc. Wreszcie dostajemy numery i pakujemy się do autobusów. Jest już grubo po dwudziestej pierwszej.


Autobusy są wypełnione po brzegi, mają nawet specjalne siedzenia w przejściu, żebyśmy się wszyscy zmieścili. Jestem zaskoczona frekwencją - do czasu, aż od siedzącego obok Japonczyka dowiaduję się, że ichinenseje, czyli studenci pierwszego roku, są ochotnikami z założenia. W sumie powinnam była się domyślić... Poza pierwszorocznymi w enpo biorą udział ludzie, którzy rzeczywiście trenują bieganie i kilku postrzelonych ryugakusejów - studentów z zagranicy.


Na miejsce docieramy chwilę przed północą. Nie wiadomo, skąd pomysł, żeby zaczynać o takiej godzinie, ale w sumie był to jeden z głównych powodów, dla których się zgłosiłam. Schodzenie w środku nocy z japońskiego wulkanu? Proszę!


O północy zaczyna się marsz, kilkusetosobowy tłum szybko przekształca się w sznur mniejszych grup, jak nasza - Antonija z Chorwacji, Stephan z Holandii i ja. 


Zchodzimy ze szczytu. Gwiazdy, świecący jasno Orion, Kasjopea, wyraźnie widoczne Plejady, znajome, ale jednak trochę inne niż po naszej stronie świata. Czarne kontury gór, też odmienne, zbyt strome zbocza, zbyt łagodne wierzchołki. I rzeki świateł w dole, jak zwielokrotnione odbicie nieba. Kicz, proszę bardzo - ale piękny. Pierwsza godzina mija nam na zachwycie niebem, druga na mojej walce z niewystarczająco płynnym angielskim, żeby wytłumaczyć Antoniji dokładnie czym właściwie są te RPGi, o których cały czas mówię. W połowie trzeciej docieramy do stóp góry i pierwszego "checkpointu". 


Jest zimno, mam na sobie dwa swetry, szalik i pożyczoną od japońskiego kumpla kurtkę. Wbrew oczekiwaniom w dolinie wieje znacznie bardziej, niż na szczycie góry, ciepła herbata i mandarynki w checkpoincie dobrze nam robią. Zbieramy się w dalszą drogą, z kieszeniami wypchanymi czekoladkami. Maszerujemy skrajem jezdni. Stephan przyznaje się nam w końcu, że od dziecka ma problemy z nogami (przykrótkie ścięgna Achillesa) i długie marsze są dla niego szczególnie trudne. Chciał się sprawdzić - przeszedł ponad 30 km. Jak dla mnie zajebiście. Potem zrezygnował i wrócił pociągiem, a my zostałyśmy we dwie i zaczęło robić się gorzej.



Ostatnie kilka godzin to w dużej mierze mój dialog ze stopami - częściowo wewnętrzny, częściowo wypowiadany na głos na użytek Antoniji. Dialog niestety nie nadaje się do przytoczenia nawet we fragmentach, dość rzec, że stosunki dyplomatyczne między nami zostały zerwane. Spodziewałam się wielu potencjalnych problemów po drodze, a okazało się, że tak naprawdę problem był jeden. Po około ośmiu godzinach marszu podeszwy stóp zaczynają boleć. I już nie przestają.
Tak czy inaczej dotarłyśmy. Po trzynastu godzinach i czterdziestu minutach. To chyba dość słaby czas, ale i tak byłyśmy w raju.



No i ukoronowanie naszych trudów - pamiątkowy ręczniczek. Nie powiem, bardzo ładny, żółty ręczniczek. Było warto! ;)



Puenta nasuwa się sama, obie z Antoniją byłyśmy co do tego zgodne: it was a great once-in-a-lifetime experience!




Chociaż w sumie może by tak jeszcze kiedyś...