piątek, 1 listopada 2013

Czego się nie robi dla ręcznika

Remember, next time I suggest something like that just tell me to fuck of, please - pierwsze słowa Antoniji, kiedy wreszcie po prawie czternastu godzinach marszu mogłyśmy położyć się na trawniku przed uniwerytetem i umrzeć.
A co chodzi? O tak zwany enpo 遠歩 czyli coś w rodzaju maratonu. Dokładniej 58,3 km marszu (dla nielicznych wyczynowców - biegu) ze szczytu góry Aso pod bramę uniwersytetu w Kumamoto. Taka lokalna tradycja. Trasa wygląda mniej więcej tak:


Cała zabawa zaczyna się w czwartek wieczorem. Uczestnicy (opłata za udział: 2500 yenów, czyli ok. 80 zł) zostają spędzeni do hali sportowej, gdzie - ponieważ jesteśmy w Japonii - muszą wysłuchać kilku słów zachęty od eleganckich panów w garniturach. Potem trochę oczywistości na temat bezpieczeństwa, trasy, zasad, niewyrzucania śmieci po drodze etc. Wreszcie dostajemy numery i pakujemy się do autobusów. Jest już grubo po dwudziestej pierwszej.


Autobusy są wypełnione po brzegi, mają nawet specjalne siedzenia w przejściu, żebyśmy się wszyscy zmieścili. Jestem zaskoczona frekwencją - do czasu, aż od siedzącego obok Japonczyka dowiaduję się, że ichinenseje, czyli studenci pierwszego roku, są ochotnikami z założenia. W sumie powinnam była się domyślić... Poza pierwszorocznymi w enpo biorą udział ludzie, którzy rzeczywiście trenują bieganie i kilku postrzelonych ryugakusejów - studentów z zagranicy.


Na miejsce docieramy chwilę przed północą. Nie wiadomo, skąd pomysł, żeby zaczynać o takiej godzinie, ale w sumie był to jeden z głównych powodów, dla których się zgłosiłam. Schodzenie w środku nocy z japońskiego wulkanu? Proszę!


O północy zaczyna się marsz, kilkusetosobowy tłum szybko przekształca się w sznur mniejszych grup, jak nasza - Antonija z Chorwacji, Stephan z Holandii i ja. 


Zchodzimy ze szczytu. Gwiazdy, świecący jasno Orion, Kasjopea, wyraźnie widoczne Plejady, znajome, ale jednak trochę inne niż po naszej stronie świata. Czarne kontury gór, też odmienne, zbyt strome zbocza, zbyt łagodne wierzchołki. I rzeki świateł w dole, jak zwielokrotnione odbicie nieba. Kicz, proszę bardzo - ale piękny. Pierwsza godzina mija nam na zachwycie niebem, druga na mojej walce z niewystarczająco płynnym angielskim, żeby wytłumaczyć Antoniji dokładnie czym właściwie są te RPGi, o których cały czas mówię. W połowie trzeciej docieramy do stóp góry i pierwszego "checkpointu". 


Jest zimno, mam na sobie dwa swetry, szalik i pożyczoną od japońskiego kumpla kurtkę. Wbrew oczekiwaniom w dolinie wieje znacznie bardziej, niż na szczycie góry, ciepła herbata i mandarynki w checkpoincie dobrze nam robią. Zbieramy się w dalszą drogą, z kieszeniami wypchanymi czekoladkami. Maszerujemy skrajem jezdni. Stephan przyznaje się nam w końcu, że od dziecka ma problemy z nogami (przykrótkie ścięgna Achillesa) i długie marsze są dla niego szczególnie trudne. Chciał się sprawdzić - przeszedł ponad 30 km. Jak dla mnie zajebiście. Potem zrezygnował i wrócił pociągiem, a my zostałyśmy we dwie i zaczęło robić się gorzej.



Ostatnie kilka godzin to w dużej mierze mój dialog ze stopami - częściowo wewnętrzny, częściowo wypowiadany na głos na użytek Antoniji. Dialog niestety nie nadaje się do przytoczenia nawet we fragmentach, dość rzec, że stosunki dyplomatyczne między nami zostały zerwane. Spodziewałam się wielu potencjalnych problemów po drodze, a okazało się, że tak naprawdę problem był jeden. Po około ośmiu godzinach marszu podeszwy stóp zaczynają boleć. I już nie przestają.
Tak czy inaczej dotarłyśmy. Po trzynastu godzinach i czterdziestu minutach. To chyba dość słaby czas, ale i tak byłyśmy w raju.



No i ukoronowanie naszych trudów - pamiątkowy ręczniczek. Nie powiem, bardzo ładny, żółty ręczniczek. Było warto! ;)



Puenta nasuwa się sama, obie z Antoniją byłyśmy co do tego zgodne: it was a great once-in-a-lifetime experience!




Chociaż w sumie może by tak jeszcze kiedyś...

2 komentarze: