piątek, 27 grudnia 2013

Imprezowanie po japońsku - przewodnik dla początkujących

Więc jesteś studentem z zagranicy i wybierasz się na japońską imprezę? Świetnie! Mam dla Ciebie kilka informacji, uwierz mi, na pewno Ci się przydadzą.

Po pierwsze - nie wybierasz się na japońską imprezę. Wybierasz się na japońsko-gaijińską imprezę mieszaną. I nie miej złudzeń. Na imprezę czysto japońską nigdy nie trafisz, z tej prostej przyczyny, że każda impreza japońska, na której pojawi się gaijin zamienia się z definicji w imprezę mieszaną.

Czym charakteryzuje się impreza mieszana? Kolekcjonowaniem pokemonów. Modus operandi jest bardzo prosty. Podchodzi Japończyk lub Japonka i zaczyna kurtuazyjną pogawędkę. Tutaj poznajemy pierwsze ważne słówko - 自己紹介 jikoshōkai czyli "przedstawianie się". Ale nie takie po prostu - japońskie. W Japonii jikoshōkai to absolutna konieczność. Za każdym razem, kiedy spotykasz nową osobę musisz przejść przez ten sam rytuał zapoznawania się, czyli wymiany informacji niezbędnych pod względem językowym i kulturowym. 
Wzgląd językowy - japoński ma to do siebie, że używanie bezpośrednio zaimków jest niegrzeczne, tak więc do nowopoznanej osoby nie możemy zwrócić się po prostu per "ty". Nie ma też odpowiednika naszego Pan/Pani innego, niż sufix (najczęściej -san) dodany do imienia - a żeby coś dodać do imienia trzeba to imię znać. No i ponieważ język japoński, zwłaszcza w rozmowie, jest bardzo wieloznaczny całkowite opuszczenie podmiotu prowadzi do nieporozumień i brzmi nienaturalnie. Tak więc z czysto językowych względów imię rozmówcy jest nam niezbędne do kontynuowania rozmowy.
Względy kulturowe - zapoznawanie się służy ustaleniu miejsca w hierarchii. I to nie jest żart. Istotne informacje to głównie wiek i rok studiów (w przypadku studentów hierarchia jest prosta, przypuszczam, że sprawy się znacząco komplikują wśród tak zwanych shakaijinów czyli dorosłych-pracujących). Żeby w ogóle móc z nowopoznaną osobą rozmawiać musimy ustalić czy jest naszym sempaiem, "starszym kolegą", czy kohaiem, "młodszym kolegą". Od tego zależy jak bardzo ugrzecznionego języka będziemy używać i na ile swobody możemy sobie pozwolić w rozmowie.

A, no tak. Zapomniałam. Jesteś gaijinem tak jak ja. W takim razie nie przejmuj się. I tak nikt nie spodziewa się, że poprawnie zlokalizujesz swoje miejsce w hierarchii. Co więcej - nikt do końca nie wie, gdzie to miejsce jest. To jak ze mną - niby sempai, ale jednak gaijin. Ni pies ni wydra, po prostu. 

Wracając - jikoshōkai nikogo nie ominie. Po pierwszych tygodniach w Japonii potrafisz wyrecytować swój jikoshōkai wybudzony z głębokiego snu o czwartej nad ranem. Uczysz się go na zajęciach i powtarzasz przy każdej nowa spotkanej osobie. Często zarządzany jest grupowy jikoshōkai, podczas którego wszyscy grzecznie stają w kółeczku i po kolei mówią te kilka kluczowych informacji o sobie - jak masz na imię, skąd jesteś, jak długo w Japonii, który uniwerek, który wydział, który rok i jakie jest twoje ulubione japońskie jedzenie, bo Japończycy mają dziwną fiksację na tym punkcie i jest im ta informacja niezbędna. Więc na imprezie też, za każdym razem przy każdej nowej osobie powtarzasz ten sam schemat i odpowiadasz na powyższe pytania. Potem twój nowy japoński znajomy bądź znajoma przechodzi do konkretów - "czy masz facebooka?". Czasami pytają o "line", japoński odpowiednik fb, ale gaijini nierozgarnięci, zazwyczaj nie mają, więc jednak fb bezpieczniejszy. Po odpowiedzi twierdzącej rozmówca podsuwa ci pod nos telefon z włączoną angielską klawiaturą, wpisujesz swoje dane i wyszukujesz profil. Jak już zostaniecie "przyjaciółmi" pozostaje tylko wspólnie zapozować do zdjęcia, zrobionego, a jakże, tym samym telefonem. Wiedzieliście, że japońskie telefony z zasady mają kamerkę z tej samej strony co ekran, żeby było łatwiej robić słit focie? Nowy pokemon uwieczniony, więc na tym rozmowa się kończy, Japończyk żegna się i wyrusza na poszukiwanie nowego trofeum.


Jarający gaijin płci żeńskiej - rzadki okaz, +10 do fejma
To nie jest żart. Naprawdę tak to wygląda. Przedwczoraj byłam na imprezie bożonarodzeniowej i większość rozmów z nowo poznanymi ludźmi przebiegła właśnie tak. Te rozmowy, które wyglądałyinaczej - to tych kilku poznanych gaijinów. Po imprezie facebook roił się od triumfalnych wpisów typu: "the 1st christmas party's over and ive got new friends a lot!!!" Konsultowałam z resztą gaijinów - wszyscy mają takie same odczucia. Poważnie zastanawiamy się, czy Japończycy nie prowadzą utajnionego rankingu kolekcjonerów. Jestem prawie przekonana, że tak. Ale jesteśmy "ludźmi spoza", więc nigdy się nie dowiemy...

Na potwierdzenie mojej teorii spiskowej zdjęcia dodane przez Genkiego, jednego z moich japońskich znajomych (i personalnego faworyta, jeśli chodzi o domniemany ranking). Wszystkie zdjęcia pochodzą z tej samej imprezy.



I think you've got the point...
Ale wróćmy do tematu. Jikoshōkai to bynajmniej nie jedyne przydatne słówko. Słowem, bez którego nie można się obyć w temacie japońskich imprez jest bardzo charakterystyczny dla Japonii 飲み放題 nomihōdai czyli all you can drink. I to rzeczywiście all you can, bez ściemy. Jeśli impreza trwa trzy godziny to przez trzy godziny możesz zamawiać w dowolnej ilości wszystkie drinki z karty - od japońskich alkoholi typu sake czy umeshu (moje ulubione wino śliwkowe), przez rozmaite kolorowe drinki, aż po czystą whiskey czy wódkę. Więc jeśli przychodzisz na japońską imprezę z zamiarem najebania się - najebiesz się na pewno. W końcu już zapłaciłeś z góry, alkohol się nie kończy, a trzy godziny to naprawdę bardzo długo. Kolejek przy barze też w sumie zbyt dużych nie ma - w końcu odpada czasochłonne szukanie drobnych i wydawanie reszty. A jak jeszcze po knajpie krążą urocze bożonarodzeniowe Japonki roznoszące shoty... nie wiem ja wy, ale mi osobiście ciężko to przetrwać na trzeźwo.



W większości knajp można zamówić nomihōdai, często są też organizowane większe imprezy (takie na kilkadziesiąt osób), na które trzeba się wcześniej zapisać i zapłacić za wejście. Wtedy cena wejściówki już zawiera w sobie nomihōdai i jest to bardzo ekonomiczne rozwiązanie. Przykładowo, impreza bożonarodzeniowa z zeszłego tygodnia z nomihōdai i poczęstunkiem kosztowała mnie 2000 yenów czyli według aktualnego kursu jakieś 58 zł. Impreza trwała standardowo trzy godziny, a wybór na karcie był bardzo szeroki, więc plan na wieczór okazał się bardzo prosty w realizacji. Swoją drogą - inna cena obowiązywała gaijinów a inna Japończyków. My płaciliśmy mniej. Przypadek? Nie sądzę :D Ciekawi mnie tylko jaka jest nagroda za pierwsze miejsce w rankingu.

czwartek, 26 grudnia 2013

Na drugim początku świata

"Odległość i końce świata bywają dobre .
Właściwie czemu to są "końce", a nie dajmy na to "początki"?"

Święta. Więc może warto napisać o tym, co naprawdę ważne. O tym, że siedząc po drugiej stronie świata - niezależnie, od tego, czy na jego końcu czy początku - pewne rzeczy widać znacznie wyraźniej. Człowiek orientuje się, kogo i czego mu brakuje. A kogo i czego nie.


Święta. Więc będzie szczerze. Nie wiem, czy dla wszystkich to takie oczywiste - w końcu ten wyjazd do Japonii to spełnione marzenie - ale potrafi być ciężko. Pusto. Samotnie. Różne uczucia ciągną mnie z powrotem na ten drugi początek świata, bardzo mocno. Magiczny internet pozwala troszkę zapomnieć o odległości i poudawać, że nie jest się wcale tak daleko, ale nawet magia internetu byłaby zbyt słaba, gdyby zabrakło ludzi, z którymi łączy.




To prawda, odległość i końce świata bywają dobre. Pozwalają zrozumieć, że małe rzeczy - jak poezja górnolotna na święta, czyjeś głupie miny albo karcianka rozegrana na skypie czy obietnica wysłanych paczką pierniczków, jak życzenia urodzinowe nagrywane na zaś kilka miesięcy wcześniej - są tak naprawdę duże i ważne.

wtorek, 24 grudnia 2013

A śnieg gdzie?

Święta. Zrobiłam dzisiaj rundkę z prezentami po Kumamoto - pierniczki dla miłych państwa z susharni, płyta dla sprzedawcy rowerów, który uratował mojego żurawia, bolesławiecka filiżanka dla mojej japońskiej babci. Wróciłam z trudem manewrując przeciążonym rowerem, bo kosz miałam wypchany po brzegi owocami. Dostałam nawet truskawki! Jak się okazuje prezenty zwrotne to zwyczaj wciąż żywy i bardzo szybko egzekwowany :D Przemiłe to było popołudnie. A teraz, zanim pójdę na pierwszą z imprez, którymi ryugakuseie będą zabijać kurisumasu hōmushikku, chciałam życzyć tym, którzy to czytają wszystkiego dobrego. Niezależnie od tego czy i jak obchodzicie święta - wszystko dobre każdemu się przyda. 


sobota, 21 grudnia 2013

Japońska kuchnia dla bardzo opornych - kabocha

Od jakiegoś czasu czytanie kulinarnego bloga mojej Daimyo - http://mamciatek.blogspot.jp/ - sprawia, że chce mi się płakać. Serio? Musi wrzucać tyle zdjęć prawdziwego, pieczonego w domu chleba? Że o torcie urodzinowym nie wspomnę? Czas na rewanż. Niech druga strona świata też trochę pocierpi, patrząc na to, czego nie może zjeść :P

Właściwie to nie jestem aż taka okrutna jak zapowiadam, przypuszczam, że kabocha, japońska dynia, jest do dostania w Polsce. Wydaje mi się, że pod nazwą "dynia Hokkaido", może ktoś, kto się lepiej orientuje w kulinariach mnie poprawi. A teraz do rzeczy.

Narzędzia:
*deska do krojenia
* nóż
* garnek z pokrywką
* łyżka
* opcjonalnie widelec i pałeczki

Składniki:
* ćwierć nie bardzo dużej dyni
* dwie łyżki mirin http://pl.wikipedia.org/wiki/Mirin
* dwie łyżki sosu sojowego
* ewentualnie łyżeczka cukru

Sposób przygotowania:
Po kilku tygodniach rozważania wreszcie decydujemy się zaryzykować wyrzucenie pieniędzy w błoto i kupujemy dynię. Zapominamy o niej na parę dni. Przypominamy sobie o dyni, szukając w lodówce czegoś na obiad. Szukamy w internecie przepisu na dynię. Znajdujemy przepis na youtubie albo na blogu znajomej - tym blogu, dla przykładu. Wygospodarowujemy miejsce na podłodze, bo w kuchni miejsca nie ma, żeby położyć tam deskę do krojenia. Pozbywamy się pestek i tego w czym siedzą ze środka dyni. Męczymy się chwilę nad krojeniem dyni (rąbaniem bardziej by pasowało do tego, co ja robiłam, twarde to cholerstwo jak się masz, zwłaszcza jak się używa noża za 100 yenów) na mniejsze kawałki. O takie:


Następnie - ponieważ to kuchnia japońska, więc głównie ma się prezentować a nie smakować - ścinamy wszystkie brzegi. Po ugotowaniu dynia będzie lepiej wyglądać i jest mniejsza szansa, że się rozpadnie. Poza tym poczujemy się jak prawdziwi profesjonaliści. 



Wkładamy dynię do garnka i zalewamy wodą mniej więcej do połowy. Przykrywamy garnek i zostawiamy dynię na ogniu na jakieś 12 min. Zaczynamy oglądać serial, ale jesteśmy czujni i już po 15 min. sprawdzamy, co z dynią. Jeśli wody jest wyraźnie mniej, ale nie za mało (nie wiem jak się ocenia, czy nie za mało, przepis mówił, że "na oko", co jak wiadomo jest odpowiednikiem "nie przejmuj się, twojej babci by wyszło, ale ty zmarasz i tak") wlewamy do garnka dwie łyżki mirinu, telepiemy garnkiem na boki, żeby zalać dynię wodą z mirinem ze wszystkich stron i wracamy do serialu na ok. 5 min. 


Po 10 min. zapach karmelu z kuchni przypomina nam o dyni. Biegniemy do kuchni, w garnku nie ma wody (przynajmniej teraz widać wyraźnie, że jest jej za mało!) więc dolewamy trochę. Dźgamy czymś dynię, żeby sprawdzić, czy jest miękka. Jeśli jest dolewamy też dwie łyżki sosu sojowego, można posypać dynię łyżeczką cukru, ale moja była tak słodka, że cukier uznałam za zbędny. Telepiemy garnkiem. Następne dwie minuty stoimy nad dynią, żeby o niej więcej nie zapomnieć. Wyciągamy pierwszy kawałek dyni pałeczkami. Gotowaliśmy ją zbyt długo, więc się rozpada - następne kawałki wyciągamy pałeczkami i widelcem. Zalewamy garnek wodą i zostawiamy do rozprawienia się z nim później. 


Kładziemy dynię na ugotowany wcześniej ryż. Dodajemy dobrane kolorystycznie pałeczki. Nasz obiad prezentuje się bardzo japońsko, więc jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni.

Podsumowując:
Przybliżony koszt - ok. 3 zł
Przybliżony czas przygotowania - ok. 20 min
Przybliżony czas czyszczenia garnka - ok. 1,5 h
Poziom trudności - beginner
Poziom zadowolenia z siebie - wykoksany pod niebiosa

Smacznego!

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Od miesięcy nie było tutaj tak czysto...

Czas wreszcie przyznać się jak wygląda cela w fińs... pokój w japońskim akademiku! Zapraszam.


Jak wszędzie w Japonii miejsce, do którego można wejść w butach jest wyraźnie zaznaczone. Na półce stoi pięciokilowy worek ryżu, który nie mieści się w kuchni. Właściwie to nie tyle kuchnia, co malutki aneks kuchenny...


...z suihanki, czyli gotowaczem ryżu - najlepszym przyjacielem studenta. Nie żeby był na stanie, takie lususy trzeba sobie zapewnić samemu.


Na lewo, droga wycieczko, klaustrofobiczny japoński prysznic.


Prysznic jest wyposażony w pułapkę. Pułapka wygląda niepozornie:


Mamy to samo pokrętło do kranu i prysznica. Przesuwamy pokrętło w górę - można wymyć zęby. Przesuwamy w dół - można iść poszukać suchych spodni. Rano jest to bardzo trudna pułapka do rozbrojenia.
Obok prysznica jest klaustrofobiczny japoński kibel.


Z bardzo sensownym wynalazkiem - wodę uzupełniającą rezerwuar wykorzystuje się do wymycia rąk. Nie wiem dlaczego to jeszcze nie jest standard, to strasznie dobry pomysł i widziałam taką opcję w wielu japońskich kiblach. Niestety, ten u mnie nie gra, nie śpiewa, nie szumi jak morskie fale, nie ma podgrzewanej deski i innych japońskich udogodnień. Smuteczeq.
No i wreszcie pokój - mały, ale i tak spory jak na japońskie standardy.





Nie, w mojej szafie nie ma takiego porządku. Poukładałam wszystko specjalnie do zdjęć :P
Nie brakuje, a jakże, akcentów sentymentalnych.




Jeszcze widok z okna.


I kalendarz na ścianie. Kalendarz otrzymaliśmy od kierownictwa akademika, jest na nim zaznaczone jakie śmieci można wyrzucać jakiego dnia. Japończycy mają bzika na punkcie segregacji, śmietnik jest podzielony na sektory, które są otwierane tylko konkretnego dnia tygodnia i tylko na noc. O 8:30 śmieci są zabierane i jeśli nie zdążyłeś - peszek - czekasz do następnego terminu. Dlatego ok. 8:27 często można zobaczyć kogoś biegnącego w kurtce narzuconej na pidżamę w stronę śmietnika. Zwłaszcza we wtorki i piątki. Bo o ile puste butelki albo makulatura mogą sobie postać te kilka dni dłużej, to odpady organiczne tak sobie...
Na kalendarzu widać też tak zwany progres. Progres jest dobry.



 I to, droga wycieczko, tyle ;)

Pianino

Dzisiaj mi się przelało, więc będzie fala hejtu.

Żyjemy sobie w Japonii otoczeni troską. Uśmiechami, prezentami, wycieczkami i imprezami specjalnie dla nas. Wszystko jest specjalnie dla nas, żebyśmy przypadkiem nie próbowali wziąć udziało w czymś co specjalnie dla nas nie jest. Bo jest dla normalnych ludzi, a nie dla gaijinów. Gaijin 外人 znaczy dosłownie "człowiek z zewnątrz", obcy. Nie obcokrajowiec - na to jest inne słowo gaikokujin 外国人 "człowiek spoza kraju" - ale właśnie obcy. Pewnie, w oczy nikt nam tak nie mówi, bo to dosyć niegrzeczne, chociaż parę razy na ulicy słyszałam za sobą gaijin. Na ogół wszystkich ryugakuseiów to określenie bardzo bawi - poza tymi momentami, kiedy nie.

Od dłuższego czasu zastanawiałam się, pisać o pianinie czy nie pisać. Dzisiejszy obiad przekonał mnie, żeby jednak pisać. Bo dzisiaj położyłam tacę przy stole jedno miejsce od japońskiego studenta i poszłam po herbatę. Po powrocie student siedział dwa miejsca ode mnie a na stole, między naszymi tacami, leżał plecak.Czy może powinnam powiedzieć - wznosił się mur?

Jak mawiali moi tegoroczni gracze: Przypadek? Nie sądzę.

Historia, którą chcę się podzielić zaczęła się kilka tygodni temu. Będzie długa.
Wieczorami w moim pokoju słychać było dźwięki pianina. Przeprowadziłam więc wywiad wśród japońskich znajomych - tak, na terenie akademika jest pianino. W świetlicy. Ogólnodostępnej.
- Czyli mogę pójść sobie pograć? - pytam uradowana. Normalnie ćwicze na uniwerku, ale pianino tuż obok domu to prawdziwy luksus. I można by grać w weekendy!
- Eeee, no nie - słyszę - lepiej, żebyś tam nie szła. To świetlica dla japońskich studentów.
Zdziwiona pytam kilku kolejnych japońskich znajomych (nie mylić z gaijińskimi znajomymi, to dwie odrębne kategorie). Wszyscy reagują tak samo - owszem, jest pianino, ale lepiej, żebym tam nie szła.
Postanawiam zrobić szarżę i zobaczyć co z tego wyjdzie. Naprawdę potrzebuję tego pianina.
Biorę więc nuty i wbijam na świetlicę. Dość obskurne wnętrze, kilku Japończyków siedzi na kanapach, ktoś czyta, ktoś rozmawia, ktoś wciąga ramen. Jest i pianino.



- Hej, słyszałam stąd dźwięki pianina - mówię radosnym głosem człowieka, który nie ma pojęcia o manierach, więc nawet nie próbuje powiedzieć tego tak jak należy - Mogę sobie pograć?
Cisza. Japończycy patrzą na mnie. Ja patrzę na nich. Jeśli chodzi o kwestię wytrzymałości na presję jeden gaijin starcza za dwudziestu Japończyków, mam więc niezaprzeczalną przewagę liczebną.
- Umm - ktoś mruczy wreszcie potwierdzająco, więc siadam przy pianinie i zaczynam grać. Jestem miła, ćwiczę tylko te utwory, które już w miarę znam, żeby nie cierpieli za bardzo. Trzy kawałki później słyszę, jak ktoś szura za mną butem. Oho, zaczyna się, myślę, odwracając się.
- No bo... - oddelegowana Japonka przygląda się uważnie swoim drobnym stopom w niebieskich tenisówkach - to jest pianino dla studentów.
- Aha - uśmiecham się z kompletnym brakiem zrozumienia - to dobrze. Jestem studentem.
- Ale to jest dla studentów z akademika...
- Aha - uśmiecham się szerzej - to dobrze. Jestem studentem z akademika, mieszkam o tam - macham łapą - w tamtym budynku.
- Ale to jest dla japońskich studentów z akademika - wyrzuca z siebie wreszcie, tonem, jakby to był koniec rozmowy. Niestety, nie spodziewa się, że zaatakuję najbardziej gaijińskim pytaniem świata. Pytanie to brzmi...
- A dlaczego?
Zanim otrząśnie się z szoku tłumaczę, że pianino stoi nieużywane, a ja potrzebuję miejsca do ćwiczeń i jako mieszkaniec akademika mam do niego takie samo prawo jak wszyscy inni itd. itp. Japonka nie bardzo wie, co zrobić - generalnie taka jest zasada, że zdeterminowany gaijin budzi konsternację i nie wiadomo, co z nim począć. Korzystam z jej zmieszania i przeprowadzam frontalny atak.
- Czyli mogę pograć?
Mam zgodę. Japonka daje spokój, ja ćwiczę dalej. Ale nie mam złudzeń. Do końca jeszcze daleko.

Runda druga.
Dwa dni później przychodzę znowu pograć - mam szczęście, świetlica jest pusta, więc bez ceregieli po prostu zaczynam ćwiczyć. Po paru minutach ktoś staje obok pianina. To samo spłoszone spojrzenie wbite w niebieskie tenisówki i ten sam delikatny głosik.
- Anooo... powiedziałam wcześniej, że możesz tutaj grać, ale to nie znaczy, że możesz tak przychodzić sobie kiedy chcesz...
- Ale świetlica była pusta. Nikomu nie przeszkadzam.
- No tak... Ale to jest pianino dla studentów...
- Aha - uśmiecham się szerzej - to dobrze. Jestem studentem.
Tutaj mogłabym skopiować fragment z rozmowy powyżej, bo powtarzamy tę samą zabawę raz jeszcze. W końcu słyszę.
- Ale żeby pograć musisz zapytać kogoś o pozwolenie.
- Aha - bardziej już się chyba nie potrafię wyszczerzyć - to dobrze. To mogę pograć?
Japonka poddaje się, mówi, że mogę i znika. Nie dziwię się, pewnie też bym się czuła nieswojo w towarzystwie kogoś, kto tak się uśmiecha...

Runda trzecia.
W świetlicy znowu nie ma studentów, ale chyba doszłam do końca levelu, bo pojawił się pierwszy boss - japoński odpowiednik pana Ziutka. Pan Ziutek ma ściuchany, granatowy kombinezon (który niepokojąco przypomina mundur), rozbierznego zeza i zatroskaną minę. Zatroskaną, bo niestety nie może mi pozwolić pograć na pianinie.
- Bo to jest pianino dla studentów.
- Aha - uśmiecham się i kontynuuję dialog według scenariusza. Dochodzimy do momentu, kiedy pada pytanie "dlaczego".
- Bo takie mamy zarządzenie.
Przedstawiam moją argumentację. Dorzucam coś o dyskryminacji. Pan Ziutek bezradnie rozkłada ręce.
- Chętnie bym pozwolił, naprawdę. Ale takie mamy zarządzenie.
Jestem pełna zrozumienia. Zarządzenie jest zarządzenie, pan Ziutek nie może mi pomóc. Z kim więc mogę porozmawiać na temat tego zarządzenia? Z kierownictwem akademika? Z władzami uczelni?
- Właściwie ... - pan Ziutek wije się między koniecznością trzymania się zasad, a niechęcią do rozpętywania ogólnouniwersyteckiej awantury - pewnie wystarczy, żeby japońscy studenci się zgodzili. Powinnaś zapytać japońskich studentów.
- Aha - wraca mi szeroki uśmiech - to dobrze. Ostatnim razem rozmawiałam z japońskimi studentami i pozwolili mi tutaj ćwiczyć. Czyli nie ma problemu? Mogę pograć?
Pan Ziutek skwapliwie się zgadza, choć oczywiście nie wierzy, że rozmawiałam z japońskimi studentami. Ale co z tego. Odpowiedzialność zrzucona, twarz uratowana, problem rozwiązany. Uspokojony wraca do swojej kanciapy a ja siadam przy pianinie.


Teraz czekam na rundę czwartą. Jestem zdecydowana bronić mojego terytorium do upadłego. Raz, że naprawdę potrzebuję tego pianina. Dwa - bycie gaijinem to zajebiście frustrująca sprawa.

niedziela, 15 grudnia 2013

Nadrabianie zaległości - tamta strona świata

W ramach internetowego ekshibucjonizmu tutaj też ponapawam się moimi urodzinowymi życzeniami. Aiii ja, internet to magia, dalibóg, Tai-Panie, heja.


Specjalne podziękowania dla Skały, Ortan, Yukiego, Anki i Mateusza, którego nie znam, ale pomógł w krytycznym momencie

Nadrabianie zaległości - świat herbaty

Dzisiaj dzień na zastanowienie się. Poukładanie jeszcze raz priorytetów. Dokończenie rozgrzebanych projektów. Zdecydowanie się na nowe. Posprzątanie wokół siebie - nie tylko w pokoju. Więc bloga, którego ostatnio ewidentnie zaniedbałam, też należałoby trochę ogarnąć.
Moje życie tutaj rozgrywa się na kilku dość odrębnych płaszczyznach. Więc po kolei.

W herbacianym świecie sporo się dzieje ostatnio. Znalazłam keikoba, do którego chodzę na cotygodniowe lekcje, co sobota na jakieś trzy, cztery godziny. Chciałabym więcej. Miejsce znalazłam zupełnie przypadkowo, ale MG przypadków nie lubi - więc jak się okazuje moja japońska sensei jest uczennicą tego samego nauczyciela, który uczył moich polskich senseiów w Kyoto. 
Poza tym jestem Gaijinem Ponad Podziałami, bo mimo znalezienia keikoba Urasenke wciąż odwiedzam moją japońską babcię z Omote. Trudno nie odwiedzać babci, która zabrała mnie na pierwsze w Japonii porządne spotkanie herbaciane w pożyczonym kimonie. 

Przejście do koma, małego pokoju herbacianego, z widokiem na ogród i trochę jesiennych momiji

Tsukubai, misa do obmywania rąk

Herbata w koma, małym pokoju herbacianym

Tokonoma

Drugie spotkanie, w dużym pokoju. Chabako, czyli herbata z pudełka. Chakai był organizowany przez Omotesenke, ale to temae było nazwane unochana i miało być zaczerpnięte z Ura. Trochę się różniło od unochana, które pamiętam

Japonki podziwiają kwiaty, a my podziwiamy obi
Pożyczone kimono, jak stwierdziła babcia, bardzo mi pasuje, więc mogę je sobie zabrać do Polski. Własnoręcznie uszyła je lata temu dla swojej córki na seijin shiki, święto wejścia w dorosłość. A teraz szyje mi do niego kimono spodnie na wymiar. Zastanawiam się jak sprowadzić z Polski jakiś odpowiedni prezent zwrotny... 

Tak, proszę, można się nabijać z koloru

niedziela, 1 grudnia 2013

Drzemka

Zajęcia z gramatyki. Sprawdzian. I coś, co najwyraźniej miało być dla nas odprężeniem po rzeczonym sprawdzianie. Nie było. Piętnaście piosenek na mp3 później ta melodia wciąż nie chce opuścić mojej głowy...



Szybkie i niedokładne tłumaczenie:

Drzemka, drzemka, cudowna drzemka
Drzemka, drzemka, ryzykowna drzemka
Oficjalnie ostrzegamy - strzeż się drzemki!

Mięciuteńki futon
Wygrzana poduszka
Kocyk woła mnie cieplutki
„Pięć minutek, tylko chwilę”
przymknę oczy – jestem w niebie

Drzemka, drzemka – ja się nie dam
Drzemka, drzemka, powieki, do boju!
Oficjalnie ostrzegamy - strzeż się drzemki!

W pokoju ziąb
Nie wypełzam dziś z futonu
Było przed pójściem spać
Nastawić ogrzewanie

„Pięć minutek możesz pospać”
Szept anielski słyszę w uchu
To właśnie niebezpieczny drzemki czar!
Przymkniesz oczy
i godzina przeleciała

Drzemka, drzemka, nieprawdopodobna drzemka
Drzemka, drzemka, zdradliwa drzemka
Oficjalnie ostrzegamy - strzeż się drzemki!

Wola jest silna we mnie
Otwieram zasłony
Słoneczko, daj mi siłę, żeby wstać
Noc zarwana, zimny ranek
Oficjalnie ostrzegamy - strzeż się drzemki!

Czasami zastanawiam się co ja tutaj właściwie robię :P