wtorek, 29 października 2013

Czasami nie można zasnąć

秋の暮灯やともさんと問ひに来る

aki no hare
hi ya tomosan to
toi ni kuru

Jesienny wieczór.
Ona wchodzi i pyta:
"Czy mam zapalić lampę?"

越人 Etsujin








środa, 23 października 2013

Świątynka w deszczu

Sto dwadzieścia trzy, a może sto dwadzieścia cztery. Tyle kroków dzieli akademik od drewnianej bramy torii, prowadzącej do malutkiej świątynki shintō, znalezionej przeze mnie przypadkiem w jeden z deszczowych, rokugańskich dni. Teraz wiem już, co to za świątynia, jak się nazywa i jakie kami, czyli bóstwo w niej mieszka. Byłam tam przed chwilą, wszystko jest już przygotowane na jutrzejsze święto, na które oczywiście się wybieram i o którym na pewno też napiszę. Ale dzisiaj chciałam Wam ją pokazać taką, jaką widziałam po raz pierwszy - nieznaną i pustą. W końcu to moje ulubione miejsce w Japonii.

Brama od strony akademika
Parę kroków ściężką wśród zieleni, pełnej śpiewu cykad, jeśli tylko nie pada - i jest, drobny, drewniany budyneczek z świętym słomianym sznurem nad wejściem.

Świątynka w deszczu


Główna brama na teren świątyni znajduje się na wprost tego budynku - a za nią dwa kamienne posągi lwów - strażników na szczycie schodów.



Lwica ze swoim młodym
Przed modlitwą trzeba obmyć dłonie i przepłukać usta, żeby zmyć z siebie kurz doczesnego świata - to samo robi się przed wejściem do pokoju herbacianego.

Główne wejście, strzeżone przez kamienne lwy
i kamienna misa z wodą do obmywania rąk pod daszkiem
Listek miłorzębu
Kropla deszczu na kamiennej latarni
Na wejściu do świątynki stoi pudełko na ofiarę i wróżby do wylosowania. Od przeczytania mojej minęło już trochę czasu i muszę przyznać, że cwane kami siedzi w tej świątyni. 


Wróżbę można zawiesić na drzewie, razem z innymi. Gdzieś tam wisi też moja karteczka.



Jeszcze kilka deszczowych obrazków...



Kolejna para lwów, pilnująca innego wejścia do świątyni
Trzecia, ostatnia brama torii
I czas wracać do codzienności - to tylko sto dwadzieścia trzy, może sto dwadzieścia cztery kroki stąd.

piątek, 18 października 2013

Zamek w Kumamoto

Już od pierwszego spaceru po mieście gdzieś tam był - gdzieś w perspektywie ulicy, pod światłami na skrzyżowaniu, gdzieś między szklanym wieżowcem a przystankiem autobusowym, nad głowami ludzi, których rozmowy bezskutecznie staram się zrozumieć...


Cały czas gdzieś tam się czaił i kusił - więc w końcu poszłyśmy obejrzeć z bliska.



Zamek w Kumamoto pochodzi z drugiej połowy XV wieku. Z początku dość skromny, aż do czasów Kato Kiyomasy, daimyo z przełomu XVI i XVII wieku (koniec okresu Azuchi-Momoyama i początek Edo), któremu Toyotomi Hideyoshi oddał zamek za zasługi na polach bitew.


Kato Kiyomasa słynął ze swojej waleczności. Wsławił się w bitwie nad rzeką Sendai, gdzie w głośnym pojedynku pokonał generała Niiro Tadamoto. Uważał, że wojownik nie powinien zaprzątać sobie głowy takimi bzdurami jak taniec czy poezja - podobno nawet zażądał kiedyś, żeby zbyt gorliwie oddający się tym sztukom wasale popełniki seppuku. Do tego - żeby dopełnić wizerunku - dla przyjemności polował z włócznią na tygrysy.


Kiyomasa porządnie w swój prezent zainwestował. Za jego czasów zamek rozrósł się do największych w historii rozmiarów. Czterdzieści dziewięć baszt, wysoki na ponad trzydzieści metrów donżon, prawie półtora kilometra kwadratowego powierzchni.
Czasy świetności zamku w Kumamoto zakończył bunt w Satsumie (największa i ostatnia rebelia samurajów przeciwko nowemu porządkowi na początku ery Meiji, ledwie kilka miesięcy po buncie w Kumamoto, o którym wspominała w jednym z pierwszych wpisów). Podczas oblężenia doszczętnie spłonął główny budynek i kilka pomniejszych, a to co przetrwało zostało wpisane na narodową listę zabytków. Obecnie zamek wygląda niemal tak okazale jak w XVII wieku. Główny donżon jest rekonstrukcją, w dodatku w dużej mierze z betonu, ale zachowało się kilkanaście oryginalnych, drewnianych budowli, zamkowe mury i fosa.


Nie będę udawać, że wiem cokolwiek na temat japońskich fortyfikacji. Za to potrafię docenić, że zamek jest pięknie wykończony.


W środku donżonu znajduje się kilkupiętrowe muzeum, w którym można dowiedzieć się trochę na temat historii zamku. Szczerze mówiąc, zawartość nie powala na kolana. Mnie osobiście najbardziej zaintrygowały drewniane tabliczki z nazwiskami - wypełniały sporą część dwóch pięter. Nie udało nam się dowiedzieć co to właściwie jest - jak na złość ta część ekspozycji nie była nigdzie opisana, nie było też żadnych pracowników, których można by o to zapytać. Zagadka do rozwiązania przy kolejnej wizycie na zamku - studenci nie płacą za wejście, więc pewnie nie ostatniej.




W innym budynku kolejne muzeum, trochę ciekawsze - o sposobach rekonstrukcji i wnętrzach dawnego zamku. I ciekawostka - w Japonii popularne są muzea, do których wchodzi się na bosaka i zwiedza się je, nosząc buty w otrzymanej przy wejściu foliowej torebce.



Trafiłyśmy też na występ. W tradycyjnym wnętrzu dwie panie w europejskich sukniach i dwóch elegantów w japońskim stylu wykonywało coś w rodzaju pop-klasyki. Nie wiem o co chodzi. Japonia.



No i najładniejsza część ekspozycji - malowane, przesuwne drzwi fusuma.


Po dziedzińcu przechadzają się znudzeni "samuraje", pilnując, żeby zwiedzający nie włazili gdzie nie ich miejsce.



Zamek (jak chyba wszystko w Japonii) ma swoją oficjalną maskotkę - przed wami Higomaru-kun. Można nawet zostać jego przyjacielem na facebooku:



A skoro już przy maskotce jesteśmy... Tuż za bramą zamku, przyciągnięte hałasem i podejrzanie monochromatycznym tłumem, trafiłyśmy na plan zdjęciowy nowego klipu promującego prefekturę Kumamoto. Ktoś nawet próbował nas namówić do wzięcia udziału - zwłaszcza Antonija dobrze wpasowywała się kolorystycznie - ale jednak zrezygnowałyśmy z kariery w japońskich mediach. Czerwony najwyraźniej jest kolorem Kumamoto, a kropki na policzkach mają przypominać Kumamona - maskotkę miasta, o której jeszcze z pewnością napiszę. No i oczywiście Hugomaru-kun występował na tle swojego statecznego pierwowzoru. Wszyscy zebrani tu ludzie to wolontariusze, którzy pracowali przez kilka godzin, tańcząć, śpiewając i wyrażająć ogólny entuzjazm na życzenie w serii ciągnących się w nieskończoność powtórek.





Poniżej mały trailer:

Na szczęście nie cała Japonia tak wygląda. Wystarczy odwrócić wzrok i poszukać w trochę innym miejscu. O, na przykład tam! Synek daimyo chyba się zgubił. Czyżby jego yojimbo zaniedbał obowiązków? A może komuś zależało na tym, żeby jedyny spadkobierca zamku pozostał sam poza bezpiecznymi murami?

W środku ktoś pewnie już zauważył jego nieobecność, trwają poszukiwania, głośno stukają drewniane sandały na kamieniach dziedzińca...

Ale książęce pokoje są puste, nikt nie chowa się za złoconym parawanem, nie wygląda zza rozsuniętych lekko, malowanych drzwi. Kto odważy się powiedzieć daimyo, który dziś właśnie wraca z podróży, o zaginięciu jego jedynego syna? Kato-sama nie należy do ludzi, którzy spokojnie przyjmują niepomyślne wieści...


Taką "rokugańską" Japonię też można znaleźć tutaj za każdym rogiem, szczerze mówiąc znacznie częściej, niż się spodziewałam. Trzeba tylko w odpowiedni sposób patrzeć.

A na koniec - z podziękowaniami dla Czarka za prześwietny prezent pożegnalny - pan Matsu Sagasu ;)

poniedziałek, 14 października 2013

Czego można się nauczyć od tengu

Właściwie to jest bardzo mała szkoła - mówi Kōtarō, odsuwając drzwi do dōjo. - W tej chwili zostało nas już tylko czterech, mój ojciec, mój kuzyn, przyjaciel i ja.


Wchodzimy do niewielkiego, jasno oświetlonego dōjo, czyli sali do ćwiczeń. Nad wejściem tabliczka z wykaligrafowaną nazwą szkoły, podłoga z jasnych, wyślizganych bosymi stopami desek, ołtarzyk dla kami zawieszony wysoko nad drzwiami.

兵法寺見流道場 "sala ćwiczeń sztuki walki Jiken-ryū"

Wnętrze dōjo nie jest zbyt duże, ale i liczba ćwiczących nie jest przesadnie wysoka...

Ołtarzyk dla kami

Ukłon w stronę nowoczesności
Matsumoto Kōtarō to kumpel mojego znajomego z uniwersytetu, w jego domu właśnie zaczyna się impreza. Pare osób woła do nas ze środka, żebyśmy się pospieszyli i przyszli wreszcie pić. 
Po raz kolejny fabuła rozwija się w zaskakujący sposób. Okej, potomek bogatej, samurajskiej rodziny urządza imprezę w wielkim, tradycyjnym domu z potężną bramą wejściową, ślicznym ogrodem i engawą, drewnianą werandą dookoła budynku - to jeszcze przejdzie. Ale obok domu jest jeszcze dōjo, sala do ćwiczeń, wykorzystywana do treningów kenjutsu, czyli walki mieczem w starym stylu. Od miesiąca próbuję znaleźć jakiegokolwiek Japończyka, który słysząc "kenjutsu" nie poprawia mnie, tłumacząc, że musi mi chodzić o "kendō". A tu proszę.

Matsumoto Kōtarō

Wygląda ładnie, ale to tylko stępiony miecz do ćwiczeń. Prawdziwe rodowe daishō przepadło podczas wojny. 
Ale jest lepiej. To malutkie dojo, które wam właśnie pokazuję, jest najwyraźniej jedynym miejscem na świecie, gdzie ćwiczy się styl zwany 寺見流 Jiken-ryū. (Pokaz stylu Jiken-ryū) Według legend zapoczątkowały go nauki, jakie mnich Kōno Yoshimune odebrał na skrytej wśród mgieł górze Kirishima (霧島) od tengu. Kojarzycie tengu, prawda? Pół ludzie, pół ptaki, demony z długim nosem, znane ze swojej biegłości w sztuce władania mieczem. Te tengu.
Inny, bardziej znany wychowanek tengu - Minamoto Yoshitsune, jeden z najważniejszych bohaterów Heike-monogatari
Bezpośrednim spadkobiercą założyciela stylu jest ojciec Kōtarō - i jak się składa profesor na uniwersytecie w Kumamoto, gdzie studiuję. Młody samuraj z zadziwiającym dla mnie entuzjazmem zareagował na pytanie, czy może mogłabym się od nich uczyć. Nie wiem, czy jego ojciec będzie równie pozytywnie nastawiony do wprowadzania gaijina z drugiej strony świata w tajniki swojej szkoły - ale jeśli o mnie chodzi będę rzucać z pustką i kilkoma podbiciami. 


*

A tak poza tym - jaki dzisiaj jest dobry dzień :)