wtorek, 13 maja 2014

Za pół roku będzie moc

W Japonii nowy semestr ruszył pełną parą i studenci pierwszego roku w większości mają już za sobą najważniejszą dla nich decyzję. Decyzję, która zdefiniuje całe ich studenckie życie, na kampusie i poza nim, na następne cztery lata. Krótko mówiąc - decyzję do jakiego klubu się zapisać.


Jeśli nie zabrzmiało poważnie, to tylko dlatego, że nie znasz kontekstu. Japońskie サークル sākuru czyli kluby, (choć może właściwie sensowniej byłoby powiedzieć "kółka zainteresowań" skoro słowo pochodzi od angielskiego circle) to poważna sprawa. Właściwie każdy student do jakiegoś należy. To trochę tak, jakby tuż po rozpoczęciu studiów oficjalnie wybrać sobie paczkę znajomych, z którymi będzie się trzymać przez następne cztery lata. 

Na informację, że w innych krajach nie ma albo prawie nie ma sākuru Japończycy reagują niedowierzającym: "Ale to jak poznajecie nowych ludzi?" Bo w całym tym zamieszaniu z klubami aspekt towarzyski jest najważniejszy - japońscy studenci, którzy w większości dopiero co przyjechali na studia z innego miasta i nikogo tutaj nie znają, mają problem z odnalezieniem się w nowej grupie. Kluby są w tej kwestii bardzo pomocne, pozwalają wejść w zrozumiałą dla wszystkich relację sempai-kohai ("starszy kolega"-"młodszy kolega") i szybko poczuć się bezpiecznie częścią grupy, z jasną pozycją w hierarchii i odgórnie wyznaczonymi zadaniami.

Ilość i zakres sākuru mogą przytłoczyć. Nikogo raczej nie zdziwią standardy typu klub fotograficzny, wycieczkowy, astronomiczny czy żeglarski. Nie dziwi taniec towarzyski ani breakdance. Spodziewać się można było też klubów typowo japońskich, od kaligrafii przez tańce yosakoi po mangę i anime. Ale że w Kumamoto mają miłośników hokeja na lodzie to się jednak nie spodziewałam. Albo kameralny zespół mandolinowy. W ogóle kluby muzyczne są bardzo popularne, od gitary klasycznej przez orkiestrę dętą i zespoły jazzowe aż po warsztaty gry na djembe, bardzo zresztą oblegane. Są też dwa rywalizujące ze sobą kluby zajmujące się imprezowaniem z gaijinami pod przykrywką wymiany kulturowej i rozmówek angielskich. No i planszówkowo-RPGowy klub dla nerdów, oczywiście. 


Sposób na zwabienie ludzi do konkretnego sākuru jest prosty - przekupstwo i poczucie winy. Cały kwiecień wieczorami z uniwersyteckiego kampusu rozchodził się przyjemny zapach grilla. Strategia wygląda tak - skusić nowych studentów obietnicą darmowego mięsa w dużych ilościach, nakarmić i przekonać, że w żadnej innej grupie nie spędzą tak przyjemnie czasu jak właśnie w tej. Plus wzbudzić w nich motywujące poczucie zobowiązania - skoro już obżarłem klubowy budżet to trochę głupio się teraz na nich wypiąć... A budżet musi być niewąski, widziałam jakie ilości wołowiny znikały z grillów.




Jak ktoś chce być prawdziwym hardcorem, to zamiast sākuru może wybrać sobie bukatsu. Ciężko mi było ustalić sztywną definicję, ale zdaje się, że bukatsu różnią się od sākuru tym, że są to kluby głównie (może tylko?) sportowe - i bardzo na poważnie. To już jest profesjonalny trening, nie jakieś tam towarzyskie pitu pitu. Cztery, pięć razy w tygodniu, po kilka godzin, profesjonalny sprzęt, profesjonalne ciuchy, uczestnictwo w zawodach i tak dalej. Oczywiście korzyści towarzyskie i grillowe są w pakiecie.

Stanęło więc na tym, że przyłączyłam się do bukatsu... a konkretniej do Kyūdō-bu. Kyūdō, jak pewnie wszyscy wiecie, to japońskie tradycyjne łucznictwo, któremu tak jak sumo udało się utrzymać zakorzenienie w historii i obrzędowość mimo przeniesienia na grunt sportowy. Bardzo ciekawa sprawa dla kogoś zainteresowanego tym, jak tradycja radzi sobie w zderzeniu ze współczesną rzeczywistością. Do tego można pohasać w hakamie, co zawsze się liczy na plus.


Sam trening bardziej przypomina naukę herbaty niż sztuki walki. Zaczynamy pół godziny przed oficjalnym rozpoczęciem od wspólnego sprzątania dōjō, miejsca ćwiczeń. Im niżej w hierarchii tym mniej przyjemnymi rzeczami się zajmujesz - początkujący generalnie szorują podłogę i myją brudne ściery. Ale żeby nie być niesprawiedliwym trzeba przyznać, że jak już wszystkie "zadania" się skończą, a czas przeznaczony na sprzątanie jeszcze nie, to wszyscy, niezależnie od pozycji, chwytają za ścierę i na kolanach przemierzają dōjō w poszukiwaniu jakichś przeoczonych plamek brudu. A ja już chyba wystarczająco długo zajmuję się herbatą, żeby sprzątanie przed treningiem sprawiało mi niekłamaną przyjemność. Żeby jeszcze w domu ta sztuczka chciała działać...

Poza tym przed strzelnicą jest wąski pasek żwiru, który przed każdym treningiem musi być równo zagrabiony specjalnymi drewnianymi grabkami, co nieodmiennie sprawia, że moja rokugańska dusza śpiewa. Jest też cała masa klimatycznych zasad. Na przykład górkę po drodze do dōjō pokonuje się zawsze biegiem - i rzeczywiście wszyscy grzecznie przechodzą w tym miejscu do truchtu. A po skończonym treningu, wracając do domu, przystaje się na moment na szczycie górki i kłania reszcie, która jeszcze ćwiczy (sempaje zostają jeszcze długo po tym, jak my skończymy trening). Więc za każdym razem pożegnalny widok jest mniej więcej taki:


Oficjalne rozpoczęcie treningu wygląda jak w każdej japońskiej sztuce walki - tylko bardziej. Płytki ukłon, dwa głębokie, wykorzyczane chórem powitanie, dwa klaśnięcia jak w świątyni (bo kłaniamy się przed ołtarzykiem z kami), głęboki ukłon, płytki ukłon i tak dalej. Nowym nie wolno się dołączyć dopóki nie zostaną dokładnie poinstruowani co należy robić i nie przećwiczą tego kilka razy na sucho.

Potem zaczyna się trening. Dla takich nowicjuszy jak ja oznacza to po pierwsze naukę odpowiedniej postawy - przed lustrem i w towarzystwie sempaia, który tłumaczy ci, co masz robić. A to, co masz robić, to nie taka prosta sprawa. Jak widać poniżej.



Potem, po jednym treningu na sucho, przychodzi czas na gumowy łuk, który wygląda jak bardzo źle skonstruowana proca. Wciąż stoisz się przed lustrem, wciąż w towarzystwie sempaia, który komentuje twoje "strzały" i poprawia błędy. I tak na okrągło - stanąć w pozycji, podnieść "łuk", naciągnąć, puścić "cięciwę", wrócić do pozycji. Próbujesz zastosować się do tego, co mówi i udawać z uśmiechem, że komentarze typu "postaraj się nie ciągnąć mięśniami tylko tak jakby łokciem" albo "wyobraź sobie, że środek ciężkości ciała jest na podłodze między twoimi stopami, ale tak bardziej z przodu" są rzeczywiście pomocne. 


Po kilku treningach - w moim przypadku po jakichś czterech czy pięciu, ale mam wrażenie, że idę przyspieszonym gaijińskim trybem - można dostać do naciągnięcia łuk. Póki co bez strzały. I dalej to samo - pozycja, podnieść, naciągnąć, nie puszczać brońcie kami, bo się łuk popsuje, tylko delikatnie zluzować cięciwę i jeszcze raz... 



Nie mogę się doczekać, kiedy dotrę do etapu wypuszczania strzały - ciężko to jeszcze nazwać strzelaniem, skoro celem jest słomiana makiwara wielkości przeciętnej stodoły. Stoi się tak blisko, że strzała niemal dotyka celu - ale tu nie chodzi przecież o celowanie, kto czytał wyklęte "Zen w sztuce łucznictwa" ten wie ;).


Po kilku miesiącach można dostąpić zaszczytu wystrzelenia prawdziwej strzały z prawdziwej odległości do prawdziwego celu i przypuszczalnie odczuć prawdziwe rozczarowanie, kiedy uderzy tuż obok z niemal bezgłośnym "puf". Ale jak już się zdarzy tak, że strzała zamiast bezgłośnego "puf" zrobi prawdziwe "stuk" wbijając się w cel, zaraz po tym rozlegnie się chóralne "sei!". Wszyscy współtrenujący, jak zobaczą albo usłyszą strzałę wbijającą się w cel, niezależnie od tego, czym się właśnie zajmują krzyczą "sei!" - problem w tym, że żaden nie potrafił mi dostatecznie wyjaśnić dlaczego. "Tak się po prostu robi" było najczęstszą odpowiedzią. Wreszcie udało mi się dowiedzieć, że to chyba pochodzi od sinojapońskiego czytania znaku na 勢い ikioi - energia, życie, moc itd. Czyli jak trafiasz koledzy ci krzyczą "Jest moc!" - w sumie miło :D


Jak się zapisywałam zapytali mnie ile jeszcze zostaję w Japonii. Po wyjaśnieniu, że niecałe pół roku usłyszałam: "O, to dobrze! To może nawet uda ci się raz wystrzelić do celu!"
Cóż mogę powiedzieć... oby.

A tak wracając jeszcze do tematu kółek zainteresowań - gdyby ktoś miał ochotę na porządną dawkę japońskiego absurdu polecam film 自殺サークル Jisatsu sākuru czyli "Klub samobójców". Wspomnienie sceny z palcami wciąż wywołuje we mnie ciekawą mieszankę nostalgii, fascynacji i obrzydzenia.

9 komentarzy:

  1. brzmi wspaniale! Zycze powodzenia z treningiem i oby udalo sie jednak strzelic do celu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Droga Wiewiórko! Pozdrawiam siostrę łuczniczkę ;) Też niedawno dołączyłam do Kyudo-bu, na Saitama Daigaku~ Dziś awansowałam na Starszą Ręcznikową od Ręczników Do Czyszczenia Strzał...
    PS.Gdzie można dostać taki fantastyczny podręcznik? Tutaj mam tylko po japońsku...
    PS2. Do zobaczenia w Dojo Zamek w Leśnicy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gratuluję awansu, Starsza Ręcznikowa to nie w kij dmuchał! Książka została mi pożyczona (najwyraźniej uznali, że lepiej zrozumiem z obrazków niz z wyjaśnień, poniekąd słusznie) i nosi tytuł: "Japanese Archery - Zen in Action" Andre Sollier and Zsolt Gyorbiro. Ale gdzie dostać to nie wiem...

      A że moja "jikka" jest w Oławie, to do Leśnicy nie mam bardzo daleko. Wpadnę w odwiedziny kiedyś! :D

      Usuń
  3. Do którego roku studenci mają czas na takie atrakcje? :>
    Adam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie to cały czas. Może ci na czwartym (ostatnim) roku jakoś mniej się angażują, bo zaczynają już szukanie pracy i to już pożera czas wolny ;) Ale tych z czwartego roku też się na treningach widuje, chociaż zazwyczaj już nie siedzą tyle co reszta (trening "w pełnym zakrecie", czyli sprzątanie, trening właściwy i trening indywidualny zajmuje minimum 4h i duża część trenujących bierze udział trzy, cztery razy w tygodniu i czasami w weekendy...).

      Usuń
  4. "Noriko Dinner Table", czyli kontynuacja "Suicide Circle" też jest bardzo fajna, choć zupełnie inna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, a tego nie widziałam. Poszukam sobie, dzięki :D

      Usuń
  5. To życzę Ci by Twoja strzała trafiła wtedy w cel!

    OdpowiedzUsuń
  6. Hej Airis, Trafiłem na obydwa Twoje blogi kiedy pisałem recenzje książki Herrigela. Bardzo podoba mi się to co piszesz o Japonii. Nie tylko temat jest ciekawy ale i sposób w jaki to robisz. Zaś sam Fokoglizd 00F San jest przekomiczny (np. jak to nawet Japończycy wpieprzają potrawy łyżkami :)
    Mam pytanko. Ciekawi mnie dlaczego wspominasz o książce jako wyklętej?

    OdpowiedzUsuń