piątek, 15 listopada 2013

Jaki dziś jest dobry dzień :D

Kilka zaległych tematów czeka w kolejce, ale dzisiejszy dzień był zbyt dobry, żeby się nim nie podzielić. Jakieś kami najwyraźniej mnie dzisiaj bardzo lubi.

Po pierwsze udało mi się zlokalizować keikoba - czyli miejsce do nauki herbaty - w mojej dzielnicy. Tym razem należące do odpowiedniej szkoły, czyli Urasenke. Wysłałam oficjalne zapytanie mailem, czy mogę dołączyć (nie mogłam pójść i zapytać osobiście, bo adres jest tylko dla wtajemniczonych). Sensei nie odstraszyła moja gaijińskość i niedługo wybieram się na pierwsze zajęcia. Sukces!

Po drugie pomyślałam, że kupię w prezencie trochę herbacianych słodyczy i odwiedzę moją japońską babcię ze sklepiku ze sprzętami herbacianymi. Jak raz nie dość, że okazało się, że miała nadzieję, że wpadnę, bo chciała ze mną ustalić szczegóły naszego wyjścia na chakai, spotkanie herbaciane (już w tę niedzielę!) to jeszcze akurat dzisiaj ma urodziny. Więc prezent był jak najbardziej na miejscu. Sukces!

Po trzecie, Obachan liczyła na to, że do niej wstąpię, bo chciała, żebym przymierzyła kimono, które dla mnie znalazła. Nie będę zdradzać jak wygląda do czasu wrzucenia zdjęć z chakaiu, ale parę osób się serdecznie obśmieje. I nie chodzi o to, że kimono jest brzydkie... Semi-sukces, I guess...

Po czwarte - "Właściwie to kimono nie jest mi już do niczego potrzebne, już dawno miałam je wyrzucić. Może chcesz je sobie zabrać do Polski? O, a lubisz yukaty? Nie przydałaby ci się jakaś? Mam gdzieś tutaj taką za długą, będzie w sam raz na ciebie... i jakiś pas też się znajdzie." Wyszłam z yukatą i pasem, kimono dostanę odprasowane i zapakowane jak będę wracać do kraju. Tak, tak. Odmówiłam dwa razy ;)

Material yukaty
Pas
Swoją drogą z Obachanem mieszkają dwa przecudnie pokraczne psy, Fuku-chan i Maa-chan. Są tak szpetne, że aż piękne, można by je wykuć w kamieniu i ustawić jako strażników jakiejś świątyni. Niestety, były zbyt pełne życia, żeby zrobić im porządne zdjęcie, ale jeszcze kiedyś mi się uda.



I wreszcie po piąte - mała przypowieść o lojalności:

Kilka dni temu udało mi się poposuć rower. Wystarczająco spektakularnie, żeby do warsztatu trzeba go było taszczyć, bo przednie koło się nie obracało ze względu na wgiętą ramę. Miły pan w warsztacie pokręcił głową z niedowierzaniem, pouśmiechał się pobłażliwie po czym z westchnieniem zawyrokował, że naprawa wyniesie 8 tysięcy yenów . Czyli dokładnie tyle samo ile kosztował rower.
Widząc moją minę zaproponował, że po znajomości może mi sprzedać trochę słabszy rower za 4 tysiące. Fajny rower. Srebrny, z dużym koszem - no i działa...
Jakieś pół minuty zajęło mi dojście do wniosku, że dodatkowe 4 tysiące yenów to niewygórowana cena za uratowanie mojego roweru (swoją drogą, coś strasznie delikatne te żurawie :P).
Dzisiaj znowu pojechałam do warsztatu - i sztuczka! Okazało się, że rower jest już sprawny i że jednak udało się go naprawić za 4 tysiące. A srebrny, który dostałam jako zastępczy na czas naprawy, był strasznie niewygodny i w ogóle nie umywał się do mojego żurawia. Quod erat demonstrandum ;)

2 komentarze:

  1. Ech, gdyby człowiek chciał sobie zaplanować takie spotkania, to nie wystarczyłoby mu wyobraźni ;)
    Indi

    OdpowiedzUsuń